30 grudnia 2008

Keks świąteczny




Kuchenna szafka pęka w szwach. Bakalie nęcące swoją słodyczą i zasuszonym pod skórką słońcem, orzechy laskowe i włoskie smakowicie grzechoczące w tekturowych pudełkach, wanilia zatopiona w słoju z cukrem - przez najbliższe tygodnie chyba nadal nie wyjdę z kuchni!
W tym roku kompletnie przeliczyłam się z czasem i zrobiłam zakupy przedświąteczne zupełnie nieadekwatne do czasu, jakim dysponuję. W sumie to mogę to usprawiedliwić jedynie tym, że w kwestii bycia mamą ciągle się uczę i tak naprawdę ciągle robię jakieś błędy.
Keks, w którego w tym roku napakowałam niemożliwą ilość bakalii, wyszedł wspaniale (dzięki wspaniałemu przepisowi tak naprawdę). Kiedy się piekł ja co chwilę do niego zaglądałam przez przypaloną szybkę mojego starego, gazowego piecyka, obawiając się tego, iż jednak przesadziłam z ilością bakalii i ciasto nie uniesie takowego ciężaru. Ciasto poradziło sobie świetnie. Co więcej, zawinięte w folię i odłożone na półkę jest jeszcze lepsze po tygodniu - przesiąknięte aromatem bakalii, esencjonalne i ciężkie.
Ja za rok nie popełnię takiego błędu i upiekę keksy w liczbie nie dwóch a raczej czterech, i nie dzień przed Wigilią a tydzień przed, aby ciasto mogło spokojnie dojrzeć.

Na zdjęciu ciasto krojone, kiedy było jeszcze świeże.
Po tygodniu keks ma cudowną, zwartą i esencjonalną strukturę...mmm!



Oto przepis na prosty i pyszny keks świąteczny: 

Keks świąteczny

oryginalny przepis pochodzi stąd
zamiast margaryny używam w tym przepisie masła oraz cukru z prawdziwą wanilią

3/4 szklanki wody
1 1/3 szklanki cukru
2 torebki cukru waniliowego (dodałam cukier z wanilią)
250g masła
2 1/2 - 3 szklanki mąki
2 łyżeczki proszku do pieczenia
4 jajka
bakalie (najlepiej niesiarkowane: dodałam figi, morele,śliwki, orzechy laskowe (duużo) i włoskie, rodzynki, skórkę pomarańczową, suszone żurawiny, kilka pokrojonych daktyli)

Wodę zagotowałam z cukrem i cukrem waniliowym, póki się nie rozpuściły. Do gorącego syropu dodałam masło i poczekałam, aż się rozpuści. Po ostygnięciu tej mieszaniny wsypałam mąkę, dodałam żółtka i proszek do pieczenia. Dokładnie wymieszałam. Bakalie pokroiłam i obtoczyłam w mące ziemniaczanej, wsypałam do ciasta i wymieszałam. Białka dobrze ubiłam i delikatnie wymieszałam łyżką z ciastem.
Gotowe ciasto nakładałam do 2 keksówek wysmarowanych masłem i wysypanych bułką.
Piekłam 1 godzinę w piekarniku nagrzanym do 170-180 st. Celsjusza.

Po upieczeniu ostudziłam ciasto, obsypałam cukrem pudrem i zawinęłam w folię. Najlepiej smakują kawałki, które przetrwały tydzień. Dłużej leżakowanego keksu w tym roku już raczej nie będziemy mieć okazji degustować :)

27 grudnia 2008

Kapusta i groch


W naszej rodzinie tak się już utarło, że większość wigilijnych potraw rezerwujemy tylko i wyłącznie na czas świąt.
Jedną z tych potraw jest kapusta z grochem i grzybami, i chociaż składniki są ogólnodostępne przez dłuższy okres w roku to tradycja jakoś powstrzymuje nas od nadmiernego eksploatowania tej pysznej potrawy.
Ja lubię kapustę miękką, groch ugotowany już do miękkości ale jeszcze nie rozpadający się, a grzyby drobno posiekane. Jadałam już wigilijne kolacje w kilku domach i wiem, że kapusty z grochem i grzybami jest tyle ile rodzinnych tradycji, dlatego uważam, że to jest najpiękniejsze w świątecznym gotowaniu - odtwarzanie potraw według wszystkich szczegółów, konsystencji, rozdrobnienia, miękkości, tak jakby się chciało odtworzyć smaki rodzinnego domu, dzieciństwa i babcinej kuchni. Zawsze wtedy dochodzę do wniosku, że jednak jedzenie jest właśnie takie: nierozerwalnie związane z naszymi najcieplejszymi wspomnieniami, młodością i miłością.
Dzisiaj podaję przepis na wersję wigilijnej kapusty wg mojej Mamy.

Kapusta z grochem i grzybami

• 1 kg kapusty kiszonej
wypłukać, odcedzić, pokroić i przełożywszy do dużego garnka ugotować do miękkości.

• 1/2 kg grochu łuskanego (żółty, połówki)
zalać wodą i moczyć przez minimum 2 godziny. Następnie włożyć do garnka z grubym dnem i ugotować do miękkości, mieszając co jakiś czas i uważając aby się nie przypalił. Groch powinien być tak miękki, żeby duża część, powiedzmy połowa się rozpadała, ale aby część wciąż pozostawała w całości (ale i tak musi być bardzo miękki, bo po dodaniu do kapusty, w kontakcie z kwasem solnym groch już nie zmięknie). Wrzucić do garnka z kapustą.

• suszone grzyby
umyć, dobrze ugotować, wodę z grzybów odlać do kapusty a grzyby pokroić lub zmielić (u nas się drobno sieka lub mieli). Na te proporcje powinno się dodać 3/4 szklanki ugotowanych i pokrojonych grzybów. Grzyby dodać do kapusty i grochu.

Całość posolić, dodać świeżo mielony czarny pieprz i ćwiartkę lub połówkę kostki masła, aby kapusta nabrała aksamitnej konsystencji i dokładnie wymieszać.

25 grudnia 2008

Piernikowe Atelier

Kuchenna pracowniaMoje wariacje nt piernikowego aniołka
Polubienie pierników zajęło mi kilkanaście lat. Może gdybym od początku próbowała tych prawdziwych, gdybym wiedziała jak powstają to szybciej bym je polubiła.
Bo same w sobie pierniki nie należą do mojej strefy smakowej - są to ciastka ostre z natury, o bardzo wyrazistym smaku, dosyć ciężkim i bezkonkurencyjnym.
W tym roku poznałam się z piernikami pierwszy raz osobiście. Sama robiłam ciasto kilka miesięcy wcześniej - rozpuściłam miód, cukier i tłuszcz w wielkim rondlu, leniwie mieszając wpatrywałam się w złocisty płyn słuchając rozmowy męża z naszymi przyjaciółmi. Był jesienny, październikowy wieczór, w naszej brzydkiej i ciasnej kuchni unosił się wyrazisty zapach korzennych przypraw i równie ostrej dyskusji.
Kiedy wsypywałam mąkę i zagniatałam lepkie ciasto myślałam o mojej piernikowej inwestycji, która miała dojrzewać schowana w czeluściach lodówki przez kolejne tygodnie. Myślałam o tym jakie będą te święta, ta wigilia. Do tej pory wszystkie były błogosławione, Bóg pozwolił abyśmy co roku spotykali się w pełnym składzie odkąd pamiętam: ja, moja siostra, rodzice i dziadkowie od strony mamy. Dwa lata temu dołączyli do nas mój mąż ze swoją mamą ale to ten, 2008 rok był pierwszym od kilkunastu lat takim wyjątkowym, kiedy do wigilijnego stołu mogliśmy dostawić fotelik naszej malutkiej córeczki.
Jest coś wzniosłego w rzeczach skrajnych: tych pierwszych i ostatnich, szczególnie zaś w pierwszych o ile uświadomimy sobie to odpowiednio wcześniej.
Ja przywiązuję do tego ogromną wagę, trzymam głęboko w sercu te najważniejsze premiery. Dlatego tak wzruszające są te święta, pierwsze takie rodzinne bo z dzieckiem ale i pełne niedoskonałości, choćby jak ta nasza choinka, której miało w ostatniej chwili zabraknąć i której za żadne pieniądze nie dało się już u nas kupić w przeddzień wigilii. Nie zapomnę nigdy mojego męża, który w Wigilijny poranek gdzieś w pobliskiej kwiaciarni odkupił "wystawową", maleńką i przerzedzoną choineczkę, na drewnianym zgrzebnym stojaku, taką skromną i wzruszającą.
Cieszę się już tymi wspomnieniami: córeczką wpatrzoną w tą skromną choinkę, ciepłem wigilijnego wieczoru, radością z jaką pakowałam w paczuszki ozdobione pierniki, by wieczorem, po kolacji wręczyć je tym, których kocham..


Pieczenie i zdobienie pierników to praca tak wdzięczna, że moim zdaniem zasługująca na wyjątkowe miejsce w kanonie rodzinnych tradycji. Na ten moment kuchnia zamieniła się w prawdziwą pracownię rzemieślniczą i choć jestem w tej dziedzinie debiutantką to już zdąrzyłam się baardzo polubić z piernikami :)



Pierniki (ciasto dojrzewające)
przepis podany przez Silije

1 kg mąki
1/2 litra miodu
2 szklanki cukru
1 kostka smalcu
1/2 szklanki mleka
3 płaskie łyżeczki sody oczyszczonej
3 jajka
szczypta soli
1 torebka gotowej przyprawy do pierników
plus dodatkowo: imbir, cynamon, gałka muszkatołowa, kardamon, mielone goździki

Do dużego rondla włożyłam miód, cukier i tłuszcz i postawiłam na małym ogniu aby składniki się rozpuściły i utworzyły jednolitą, złocistą masę. Następnie zdjęłam z ognia i pozwoliłam aby masa ostygła. Dodałam mąkę, jajka, sodę rozpuszczoną w chłodnym mleku, szczyptę soli oraz przyprawy. Zagniotłam lepkie ciasto rękoma i przełożyłam do miski. Owinęłam folią, w której zrobiłam kilka dziurek i odstawiłam na 2 miesiące (minimum to 4 tygodnie).
Kiedy ciasto dojrzewa staje się zwarte i przestaje się tak bardzo kleić.
Przed pieczeniem wyjęłam je z lodówki, rozwałkowałam i wycinałam foremkami pierniczki, które następnie piekłam w temperaturze 180 st. przez 10-15 minut.
Po wyjęciu z pieca pozwalałam aby lekko stygły i tężały na blaszce, a następnie studziłam ostatecznie na kratce.
Część dekorowałam od razu lukrem zrobionym ze szklanki przesianego cukru pudru marki Kupiec (podaję markę, bo to jedyny cukier puder, który w postaci lukru nie odpada i nie kruszy się tak bardzo) i jednego białka. Całość ubijałam 15 minut, aby lukier był gładki i błyszczący.
Już teraz wiem, ze kolejne, przyszłoroczne pieczenie pierników, będzie świetną zabawą dla naszej całej rodziny :)

I świątecznie i od święta

W najdalszym zakątku ziemi,
w najgłębszym zakamarku serca,
w najciemniejszym dniu w roku,
w najzimniejszej porze,
w najuboższym żłobie..

.. Bóg się rodzi.

Jako chrześcijanka wierzę, że Bóg stwarza Słowem, zrodził się ze Słowa, i że jest w nim dzisiaj obecny.
Słowo, które jest jak maleńkie ziarenko, jak kropka gwiazdy na horyzoncie, jak okruch chleba. Uczę się ciągle ufać Jego słowu, ale także dbać o to co ja mówię, piszę, jak wyrażam się o innych, o mojej rodzinie, o samej sobie. Niestety nie zawsze wychodzi, ale też są sukcesy w tej dziedzinie, toteż wiem, że Słowo potrafi zmieniać rzeczywistość.
Wam, drodzy odwiedzający, życzę dobrych słów, błogosławieństw, takich małych cudów, które rodzą się od Słowa. I żeby w Waszych sercach mieszkała miłość, taka prawdziwa, niepopularna, nie-komercyjna. Miłość, która potrafi też kochać to co jest trudne, chropowate, skażone i niedoskonałe, zbyt głębokie lub za płytkie, brzydkie czy też chorowite i słabe.
Taka miłość to prawdziwy skarb, potężna warownia.

I tradycyjnie: Wesołych Świąt :)


PS.
Przez to, że ostatnio tak bardzo brakuje mi czasu, to niezmiernie się cieszę mogąc dzisiaj, w świąteczny wieczór napisać trochę tutaj, w mojej wirtualnej kuchni. Choć jest kilka potraw o których chciałabym napisać w osobnych postach, to zaczynam od tych życzeń i od podziękowań za odwiedzanie tego miejsca, które choć wygląda na opuszczone to wcale nie jest zapomniane przez właścicielkę :)
Dziękuję za życzenia świąteczne i za wyróżnienie blogowe "Uber Amazing Blog".

Zauważyłam, że wszyscy, których mogłabym wyróżnić już zostali wyróżnieni także nie będę dublować :)
Jeszcze raz dzięki!!!

30 listopada 2008

Chleb owsiany z nutą orientu


Po ostatnim nieudanym pieczeniu Bialysów, które wyszły pyszne ale tak blade, że moja Mama zapytała kiedy je będę piekła (one były JUż upieczone), postanowiłam odpuścić sobie. Do czasu nowej kuchni.
Na szczęście jednak skusiłam się na obietnicę korzennego, pysznego chleba, który idealnie komponuje się z miodem i szklanką mleka. Chlebek wyszedł pyszny, choć w mojej wersji, oczywiście, blady. Nie potrzebnie też rozsmarowałam przyprawy po rozwałkowanym cieście zamiast po prostu oprószyć je - w efekcie ciasto nie przerosło w miejscach zwinięcia i wyszedł taki śmieszny ślimaczek.

Przepis podaję za Agatką, która w tym tygodniu gospodarzy weekendowej piekarni i podała taki fajny przepis:

Chleb owsiany z nutą orientu2 niewielkie bochenki
* 370ml wrzątku
* 65g płatków owsianych (zwykłe lub błyskawiczne)
* 100g sezamu
* 7g drożdży instant lub 25g świeżych drożdży piekarskich
* 60ml ciepłej wody
* 2 łyżki cukru
* 2 łyżki stopionego masła
* 2 łyżeczki soli
* 70g mąki pszennej pełnoziarnistej
* 500-550g mąki pszennej
* 2 łyżki cynamonu mielonego
* 2 łyżeczki imbiru mielonego

Do pieczenia: 2 prostokątne formy o wymiarach 20x11 cm wysmarowane tłuszczem

Płatki owsiane wsypać do dużej miski, zalać wrzątkiem, wymieszać i odstawić aż wchłoną wodę. Masło rozpuścić i wystudzić.
Sezam zrumienić na suchej patelni, wsypać do owsianki, odstawić do wystudzenia.
Świeże drożdże rozczynić ciepłą wodą, dodać cukier i odstawić na 10-15 minut (jeśli używamy drożdży instant, wymieszać je z mąką).
Do owsianki dodać masło, sól i drożdże. Dodawać obie mąki, aż powstanie sztywne ciasto. Przykryć ściereczką i dać ciastu odpocząć przez kwadrans.
Wyłożyć ciasto na oprószony mąką blat i wyrabiać, aż będzie jedwabiście gładkie (ok. 15 minut). Włożyć do lekko natłuszczonej miski, obrócić aby całe lekko pokryło się tłuszczem. Miskę przykryć i odstawić w ciepłe miejsce na 1 godzinę (ciasto powinno podwoić objętość).
Wyjąć ciasto z miski, zbić i podzielić na dwie części. Każdą część rozwałkować na prostokąt 20x28 cm, oprószyć imbirem i cynamonem. Zwinąć wzdłuż dłuższego boku i ułożyć w blaszkach łączeniem do dołu. Odstawić w ciepłe miejsce na 1 godzinę.
Piec w piekarniku rozgrzanym do temperatury 190 stopni przez ok. 35-40 minut. Chleb będzie gotowy, kiedy stukając w bochenek będzie słychać głuchy odgłos. Wyjąć z piekarnika i studzić na kratce.


29 listopada 2008

Tarta cytrynowa

Aleksander Gierymski "Żydówka z cytrynami" (Pomarańczarka), 1881

Jakie to dziwne, że w moim odczuciu najlepszym tłem dla okrągłej, soczystej i słonecznej pomarańczy jest zmarznięta dłoń odziana w rękawiczkę z grubej włóczki.. A może to powidok zakupów na straganach zimą, kiedy to ulice miasta są bure, o przydymionym powietrzu i powycieranym śniegu w zakamarkach podwórek. Wtedy sprzedawczynie ze straganów na Mickiewicza stoją zastawione kopcami pomarańczy, mandarynek, cytryn i grejpfrutów. Czerwonymi z zimna palcami pakują aromatyczne owoce do szarych tytek, drugą ręką sięgając do tacki z bilonem aby wydać resztę. Chociaż jest zima to jest jakoś tak cieplej, ludzie udają zmęczenie przedświątecznymi zakupami aby tak naprawdę nie przyznać się do tego, że kochają święta, tak samo, od zawsze, tą samą wyczekującą miłością co dzieci z których przed laty wyrośli.


Postanowiłam, że nie mogę się tak męczyć i raz w tygodniu robię sobie wolne od diety i od przyrządzania nudnych posiłków (bo niestety bez pręgierza i jadłospisu nie potrafię :))
Tak więc korzystając z okazji zrobiłam sobie i ja Cytrusową Chwilkę z jednym z moich ulubionych cytrusów w roli głównej. Przyrządziłam tartę cytrynową autorstwa Alberta Kumina. Ów pan był cukiernikiem w takich nowojorskich restauracjach jak: nieistniejąca już Windows of the World, która mieściła się na szczycie północnej wieży WTC, czy też wytwornej Four Seasons. Albert Kumin był także nauczycielem w szkole DeGustibus, i to tam uczył przyrządzać tę kruchą skorupkę wypełnioną cytrynowym nadzieniem.


Zastanawiałam się cóż to za tarta, szef cukierników, który pracował w tak ekskluzywnych miejscach musi wszak podawać tylko niebanalne desery.
Nie myliłam się. Tarta jest ultraprosta a jednocześnie nie banalna.

Tarta cytrynowa
De Gustibus Lemon Tart
Albert Kumin


poglądowo:
1 filiżanka - cup (US) - 240 ml
1 łyżka (US)- 14,7 ml

•kruche ciasto:
1 1/2 filiżanki i łyżka mąki pszennej tortowej
1/2 filiżanki masła, pokrojonego na kawałki i schłodzonego
szczypta soli
1/4 filiżanki + dwie łyżki lodowatej wody

•nadzienie:
1 filiżanka zimnej wody
1/4 filiżanki skrobi kukurydzianej (cornstarch)
1/2 filiżanki i dwie łyżki świeżo wyciśniętego soku z cytryny, przecedzonego przez sitko
1/2 filiżanki cukru
5 dużych żółtek w temperaturze pokojowej
6 łyżek masła w temperaturze pokojowej

•do dekoracji (opcjonalnie):
1 filiżanka śmietanki kremówki

Mąkę przesiałam do miski od blendera, wrzuciłam 1/2 filiżanki zimnego masła i posiekałam malakserem aż powstały okruchy- można też ciasto posiekać w misce widelcem. Dodałam sól i 2 łyżki lodowatej wody i już przy pomocy widelca delikatnie ale szybko zagniotłam ciasto (w razie potrzeby można dodać jeszcze po łyżce po trochu pozostałą wodę). Uformowałam kulkę i owinąwszy w folię włożyłam do lodówki na 30 minut.
Przed upływem 30 minut nagrzałam piekarnik do temperatury 180 stopni. Ciasto wywałkowałam do średnicy ok.29 cm. Przygotowałam tortownicę o średnicy 25 cm (przepis jest na 22 cm foremkę), bo nie mam formy na tartę z wyjmowanym spodem. Ciasto delikatnie przełożyłam do środka, docisnęłam do spodu i wyrównałam boki. Nakłułam widelcem w kilku miejscach. Na ciasto położyłam pergamin i obciążyłam sucha fasolą. Piekłam 14 minut, po czym zdjęłam obciążenie i papier i dopiekłam jeszcze wierzch przez 3 minuty.
W czasie kiedy ciasto odpoczywa w lodówce można przygotować nadzienie. Odmierzyłam 4 łyżki zimnej wody i w małej miseczce wymieszałam dokładnie ze skrobią. Odstawiłam.
Resztę wody wlałam do rondla z grybym dnem, wymieszałam z cukrem i sokiem cytrynowym i postawiłam na średnim ogniu. Podgrzewałam, dokładnie mieszając póki mieszanina prawie nie zaczęła się gotować (ok. 3 minut). Taką "lemoniadę" odstawiłam.
Żółtka ubiłam z miksturą skrobi z wodą Bardzo dokładnie mieszając wlałam trochę gorącej "lemoniady" aby zahartować żółtka, chwilę mieszałam i jeszcze raz dolałam trochę gorącego płynu ciągle mieszając, a następnie przelałam żółtka do reszty gorącej lemoniady w rondlu. Cały czas trzeba energicznie mieszać, aby nie zrobił się omlet!!! Energicznie mieszając doprowadziłam masę do wrzenia i natychmiast zdjęłam z ognia i wmieszałam dokładnie masło.
Masę przełożyłam do miski, przykryłam folią spożywczą aby nie zrobił się kożuch i lekko przestudziłam. Następnie napełniłam upieczony spód i pozwoliłam aby tarta całkowicie ostygła.
Można przyozdobić bitą śmietaną i schłodzić w lodówce.


Nadzienie robiłam dwa razy. Za pierwszym razem wyszedł mi okropny omlet cytrynowy, który prawie całkowicie zniechęcił mnie do tego przepisu. Jednak szkoda mi było mojej pracy i pachnącego masłem wypieczonego spodu więc jeszcze raz, dokładnie, cierpliwie i krok po kroku zaczęłam robić cytrynową masę. No i wyszła! I to jaka! Takiego właśnie smaku, niebanalnego ale urzekającego w swojej prostocie już od dawna szukałam :)



24 listopada 2008

Zima

Mój świat nagle zrobił się biały, czysty jak kartka papieru. Za oknem świat przytulny, wyłożony białą watą, tłumiącą wszelkie gwałtowne dźwięki i ruchy. Kot grzejąc swoje wyciągnięte łapy przed kominkiem zadowala się spacerem w wyobraźni, wspomnieniami lata i buszowania w zielonej, nieskoszonej trawie. Z pieca wyjęłam kolejny blady chleb..
Ostatnio nie gotuję. To znaczy, gotuję ale minimalistycznie. Jestem na diecie - cóż za absurdalnie tendencyjne wytłumaczenie ucieczki z kuchni. A może podświadomie uciekłam. Kolejne chleby choć pyszne to blade, przestrzeń kuchenna nie nadająca sie do relaksu i twórczej pracy. Aparat padł. Na wymarzoną lustrzankę muszę poczekać jeszcze dokładnie 31 dni, a więc uciekając od kuchni układam w głowie niebieskie migdały, układam słowa, obrazy, zapachy..

Wracając do tematu diety - rygor spożywania takich okrojonych-ze-wszystkiego potraw po dwóch tygodniach zaczął mi sprawiać przyjemność - czuję jak nabierają pokory nie tylko moje ciało ale przede wszystkim zmysły. Tak więc walczę ze sobą.

Póki co, to może poczęstuję Was muzyką, taką jak ten wyciszony świat za oknem. Muzyka jest teraz dla mnie takim substytutem dobrego jedzenia :)

14 listopada 2008

Miechunkowa galaretka


Jakaż była moja radość kiedy jakiś czas temu natknęłam się w moim ulubionym markecie na paletę pełną koszyczków z physalisem, czy bardziej po naszemu, miechunką. Uwielbiam tego pomidorka w spódniczce! Owoce były w idealnym stanie i w tak przystępnej cenie, że bez namysłu zaopatrzyłam się w zapas, który pozwoliłby mi zatrzymać smak tego owocu na dłużej w formie słodkiej galaretki do deserów. Ów sos jest dla wielbicieli słodkości tym, czym dla Kubusia Puchatka baryłka miodu :)
Sam owoc ma smak delikatny - taki jakby wyodrębnić delikatność miąższu pomidora, truskawki, poziomki..może maliny.

Pamiętam kompozycję suszonych kwiatów, którą ułożyła moja Mama i która stała w wazonie na kredensie. Jako dziecko najbardziej lubiłam "kwiaty" miechunki ozdobnej. Były dla mnie tajemnicą o chropowatej fakturze, chowającą w środku błyszczący, pomarańczowy owoc, który był niestety niejadalny. Kiedy mama nie patrzyła rozcapierzałam delikatnie płatki miechunki, aby przez maleńki otwór zajrzeć do środka, czy czasem na błyszczącej jagodzie nie zasnęła Calineczka..


Miechunkowa galaretka

na szklankę obranych owoców miechunki użyłam:
3/4 szklanki cukru trzcinowego
1/3 szklanki soku ananasowego
i 2 łyżeczki soku z cytryny
szczypta startej skórki pomarańczowej

Owoce miechunki wrzuciłam do rondla z grubym dnem, wsypałam cukier i dodałam sok ananasowy i cytrynowy oraz skórkę. Podgrzałam całość aż cukier się nie rozpuścił a płyn nie zaczął bulgotać. Lekko rozgniotłam owoce praską do ziemniaków, aby uwolniły swój aromat i sok. Smażyłam całość 25 minut, stopniowo zmniejszając gaz do minimum, aż skórki owoców nie zeszkliły się. Całość cudownie zaczęła pachnieć karmelem, orzechami - był to bardzo specyficzny zapach, który trudno opisać. Gotową galaretkę przełożyłam do wyparzonego słoika i po przestudzeniu wstawiłam do lodówki.
Ledwie przestudzoną ułożyłam na talerzu razem z kulką kwaskowatych, jogurtowych lodów i posypałam prażonymi migdałami.
Nie wiem, jak długo galaretka może przetrwać w sterylnym zakręconym słoiku, bo moje zawsze znikają w ekspresowym tempie.
Jednak znalazłam u Liski wspaniale brzmiący przepis na dżem z physalisu, niestety po fakcie zużycia całości moich miechunek. Cukier żelujący zapowiada physalisową przyjemność zachowaną na dłużej. Jakże byłoby miło przypomnieć sobie dziś wieczorem, zupełnie przypadkiem, o zalegającym w głębi spiżarni słoiczku takiego złocistego dżemu...

9 listopada 2008

Pierogi Ruskie (Gotujemy po polsku!)



Pierogi to w naszym domu towar..luksusowy. Lepienie pierogów to nie tylko zajęcie "demode", ale także ciężka praca i to dosyć żmudna. Dodatkowo, moim zdaniem, jak już robić pierogi, to te idealne - lepione ręcznie, wypełnione po brzegi farszem, z fikuśną falbanką. Nie przepadam za pierogami robionymi szczękami lub innymi tego typu przydasiami - jest w nich za dużo powietrza, a falbanki są takie..fabrycznie równe.
Kiedyś częściej "pierogowałam", teraz nie mam na to czasu. A szkoda, bo w czasie piątkowego zmierzchu, stojąc nad kuchennym stołem i klejąc te małe, pocieszne pierogowe muszle, odkryłam że to zajęcie jest bardzo wyciszające.. Znikające ze stołu kółka rozwałkowanego ciasta, farsz ubywający z miski po łyżce i równe rzędy pierogowych półksiężyców wprawiły mnie w błogą zadumę.
Uwielbiam pierogi ruskie. Dziwne na pozór: pierogi z ziemniakami. Kiedyś ich nie lubiłam, bo też nie trafiłam na takie "prawdziwe". Według mnie zmielony farsz w postaci papki to nie jest to, o co chodzi w tym daniu - nadzienie powinno raczej być grudkowate, z ugniecionych ziemniaków, z tłustym, zwięzłym twarogiem, zeszklona cebulką i grubo mielonym pieprzem.
Pamiętam te pierwsze przełomowe. Lepiłam je z pewną stareńką panią, która pochodziła ze wschodu. Pokazywała mi krok po kroku jak okiełznać te kawałki ciasta, które zdawało by się robią wszystko aby nie dać się skleić. Spracowane dłonie tej starszej kobiety migiem wyczarowały ponad osiemdziesiąt sztuk równiutkich, przepięknych pierogów, kiedy ja w tym czasie, mimo ogromnego skupienia nie doszłam do dziesiątego. Potem jedliśmy je, nakładając na talerze z pięknej porcelanowej wazy i polewając śmietaną ze wsi. Jesienne słońce grzało po plecach, a ja przekonałam się, że uprzedzenia warto przełamywać :)


Pierogi ruskie

proporcje na ok.30 pierogów średniej wielkości.

Farsz:
3/4 kg ziemniaków
250 g białego sera, tłustego
1 duża cebula
po łyżeczce masła i oleju
1/2 łyżeczki świeżo zmielonego pieprzu czarnego

Ziemniaki obrałam i ugotowałam w posolonej wodzie. Po odcedzeniu zostawiłam w odkrytym garnku aby odparowały i lekko przestygły. Cebulę drobno posiekałam i przesmażyłam na oleju i maśle aż się nie zeszkliła. Ziemniaki rozgniotłam praską i pokruszyłam ser biały, wsypałam pieprz i sól oraz cebulę, całość dobrze wymieszałam ręką.

Ciasto:
350 g mąki pszennej
125 ml dobrze ciepłej wody
jajko sól

Mąkę i sól wsypałam do miski, zalałam wodą, wymieszałam drewnianą łyżką. Wbiłam jajko i zagniotłam ciasto, aż zrobiło się gładkie.

Podzieliłam na dwie części, jedną nakryłam miseczką aby nie wyschła, druga cienko rozwałkowałam. Wycinałam kółka szklanką o średnicy 7 cm, kółka brałam w palce i lekko rozciągałam, nakładałam na środek kopiastą łyżeczkę farszu a następnie składałam na pół i zlepiałam najpierw na środku powstałego półksiężyca, a potem od jednego brzegu do środka i od drugiego tak samo. Po zlepieniu pieroga robiłam falbanki wykręcając dwoma palcami brzeg, centymetr po centymetrze.
Wrzuciłam pierogi na osolony wrzątek, zamieszałam i przykryłam, poczekałam aż pierogi wypłyną a wtedy zmniejszyłam ogień i gotowałam odkryte jeszcze 3 minuty. Odecedziłam i włożyłam do miski, przekładając posiekaną i przesmażoną na oleju cebulą.

A najbardziej lubię pierogi ugotowane, prosto z garnka, delikatne i rozpływające się w ustach. Nie przepadam za tymi przesmażanymi, na chrupiąco, choć wielu pierogowych fanów uwielbia je tylko w takiej wersji.

Gotujemy po polsku - 24.10. - 09.11.2008r.

5 listopada 2008

Weekendowa Piekarnia, odc.6 pt."Chleb oliwkowy"



W tym tygodniu mam ogromną przyjemność poprowadzić Weekendową Piekarnię. Przyznam na wstępie, że piekę niedługo. Choć zaczęłam piec chleby trzy lata temu, to ten pierwszy zapał nie trwał długo, po pół roku udanego pieczenia nadeszła wiosna a z nią koniec okresu grzewczego i śmierć zakwasu. Jakoś trudno mi się było zabrać znów za pieczenie. Po dwóch latach przerwy w październiku br. wyhodowałam nowy zakwas a robiąc to, zdeklarowałam sie niejako że będę ten chleb piec, biorąc odpowiedzialność za życie i przetrwanie tej kolonii dzikich drożdży..
Jednak mimo, że zakwas ma się dobrze, nie mam odwagi jeszcze upubliczniać jego dzieł, ponieważ nie do końca mu jeszcze ufam :)
Dlatego w tym tygodniu zaproponuję bardzo prosty chleb drożdżowy, który od dłuższego czasu chcę upiec ze względu na aromat jaki musi mieć - jest to chleb oliwkowy. Mam nadzieję, że wspólne pieczenie zaowocuje pysznymi wypiekami, dobrą zabawą i udaną rekreacją kuchenną :)

Aby się upewnić czy przepis jest dobry i nie wywiezie naszej Piekarni w pole dziś o świcie upiekłam ten chleb. Wyszły mi przepyszne dwa bochenki, o typowej strukturze drożdżowego pieczywa. Użyłam 300 g mieszanych oliwek (kalamata i małe zielone) z pestkami, po wydrylowaniu musiało ich być więc trochę mniej. Mam gotową miarkę cup / ml / pts/ floz w jednym a więc mogę powiedzieć, że wg niej cup to 240 ml.



Chleb oliwkowy
Olive Bread autorstwa Carol Field. Przepis pochodzi ze zbiorów nowojorskiej szkoły De Gustibus, (w której autorka była jedną z wykładowczyń) wydanych w formie książki, którą dostałam od mojej drogiej przyjaciółki na urodziny :)

"Ten chleb w zasadzie trudno zrobić ręcznie, ponieważ oliwki muszą być wystarczająco wygniecione aby uwolniły swój aromat do chlebowego ciasta. Malakser robi to idealnie."-C.F.

• 3/4 filiżanki (cup) cieplej wody (40-45 st.Celsjusza)
• 3 1/2 łyżeczki drożdży instant
• 1/4 filiżanki (cup) oliwy z oliwek + odrobina do posmarowania miski
• 340 g (12 ounces) zielonych oliwek sycylijskich (duże zielone oliwki o średnio zwięzłym miąższu)
lub 170g (6 ounces) małych, czarnych oliwek liguryjskich lub 170g (6 ounces) małych zielonych oliwek, UWAGA: waga dot. oliwek kupionych na wagę, z pestkami, wydrylowane będą na pewno lżejsze
• dodatkowo kilka oliwek do dekoracji
• 3 3/4 filiżanek (cups) mąki pszennej + 1/3 filiżanki do zagniatania
• 1 1/2 łyżeczki soli
• ok. 1/3 filiżanki (cup) mąki kukurydzianej

Do miski od malaksera z zamontowanym wiosłem wlać ciepłą wodę, wymieszać z drożdżami o zostawić na 10 minut.
Dodać 1/4 filiżanki oliwy i wymieszać. Dodać wypestkowane oliwki, mąkę, sól i miksować na najniższej prędkości przez 2 minuty.
Wiosła zastąpić hakami. Ugniatać na najniższej prędkości przez ok.3 minuty (dopóki oliwki będa rozgniecione i uwolnią swój aromat). Jeśli to konieczne, można dodać 1 1/2 łyżeczki ciepłej wody.
Stolnicę posypać mąką, wyjąć ciasto i zagniatać ręcznie przez 2 minuty (ciasto powinno być w miarę zwięzłe). Powinno być miękkie ale nie gładkie soft but never smooth.
Lekko naoliwić miskę, włożyć do niej ciasto, przykryć folią spożywczą i odłożyć w ciepłe miejsce na 1 godzinę (lub dopóki ciasto nie podwoi objętości). Podzielić ciasto na dwie równe części, a następnie każdą część złożyć na trzy.
Na lekko omączonej powierzchni położyć jedną część ciasta, przy pomocy rąk wałkować ("turlać" :) ciasto w swoją stronę, dociskając kciukami tak aby był odpowiedni nacisk na wałek ciasta - roll the dough toward you, using your thumbs to guide the dough and create tension in the rolling process . Przy pomocy obydwu rąk uformować w kształt cygara - środek powinien być grubszy a obydwa końce trochę cieńsze. To samo zrobić z drugą połową ciasta.
Dwa arkusze papieru do pieczenia lekko naoliwić i wysypać odrobiną mąki kukurydzianej.
Umieścić bochenki na arkuszach, przy pomocy ostrego noża naciąć powierzchnię ciasta w krzyżyki. Delikatnie wcisnąć w wierzch bochenków oliwki zachowane do dekoracji. Przykryć czystą ściereczką i odłożyć na godzinę w zaciszne i ciepłe miejsce :)
Piekarnik rozgrzać do temperatury 200 stopni Celsjusza.
(jeśli używasz kamienia, włóż go do piekarnika aby rozgrzać porządnie, 30 minut przed pieczeniem. wysyp go mąką kukurydzianą zaraz przed wrzuceniem na niego bochenków chleba).
Włożyć chleby do nagrzanego piekarnika i piec 40 minut (póki skórka nie będzie złocisto-brązowa - przyp.tłumacza: w moim piecu to marzenie ściętej głowy, eh, ale liczę na wasze piękne, złociste bochenki :).
Ostudzić na kratce.


Przetłumaczyłam przepis słowo w słowo, mam nadzieję że zrozumiale. Z przepisu wyjdą prawdopodobnie maleńkie chleby, tudzież duże bułki (niecały kilogram mąki).
Mam nadzieję, że wspólne pieczenie się uda! Oczywiście w sobotę będę piekła znowu, bo z dzisiejszego pieczenia została mała piętka..

Tutaj informacje o zasadach funkcjonowania Weekendowej Piekarni.

Tutaj do pobrania kod banerka:

3 listopada 2008

Po prostu żurek. (Gotujemy po polsku!)


Polskie smaki.
Hmm..
Chleb, ciepły, trzaskający. O błyszczącej, śliskiej skórce. Taki, po jaki chodziliśmy podczas wakacji na wsi do, położonej 2 km drogi za rzeką, piekarni. Trochę za blady jak na mój gust, ale i tak pyszny, wyczekany, wydeptany tą dwukilometrową wyprawą.
Pachnące słońcem owoce obrywające gałęzie drzew w sadzie. Potem rozłożone na drożdżowym placku, przysypane gruba warstwą waniliowej kruszonki.
Ruskie pierogi, które trzeba było nadziać kartoflami i serem tak mocno, że niemal pękały w szwach. Polane złocistą cebulką, o lekko kwaskowatym smaku i z aromatem czarnego pieprzu. Obowiązkowo z wyczuwalnymi kawałeczkami rozgniecionych widelcem ziemniaków.
Kruche i rozpływające się rolady śląskie z gęstym, ciemnym sosem stojącym spokojnie w zagłębieniach ziemniaczanych klusek.
Bożonarodzeniowa kapusta z grochem, pachnąca grzybami w trio z czosnkowo-grzybową kaszą Kuba i smażonym karpiem.
Zapachy świąt, kuchnia taka bliska naturze, taktowana rytmem pór roku, świąt i zbiorów.
I w tym wszystkim, gdybym miała wybrać jedną jedyną potrawę, bez której ta kuchnia mogłaby dla mnie nie istnieć to byłoby mi bardzo ciężko się zdecydować. W ostateczności jednak mój wybór padłby na zwykły, szary.. żurek. Po prostu żurek.

Żurek

2,5 l wody
1/2 l żuru
2 suszone grzyby
1 duża cebula
3 ząbki czosnku
laska kiełbasy
plaster wędzonego boczku (20 dkg)
liść laurowy
3 kulki ziela angielskiego
3 kulki pieprzu czarnego
łyżka roztartego majeranku
100 ml słodkiej śmietany
sól do smaku

Nastawiam wodę w garnku. Wrzucam pokrojoną w ósemki cebulę oraz ząbki czosnku opłukane ale nieobrane. Kiedy woda się zagotuje wrzucam pokrojoną w grube plastry kiełbasę oraz plaster boczku. Gotuję na wolnym ogniu 15-20 minut. Dorzucam liść, ziele, pieprz, gotuję dalej 20 minut. Wyjmuję boczek i kroję go w paseczki, wrzucam z powrotem, wlewam żur i wsypuję majeranek. Pozwalam zupie się zagotować i pyrkać jeszcze na ogniu 5 minut. Wyłączam gaz i wlewam śmietankę.
Podaję z jajkiem ugotowanym na twardo i czerstwą bułką lub pszenno-żytnim chlebem.

Gotujemy po polsku - 24.10. - 09.11.2008r.

31 października 2008

Korzenne ciasto dyniowe z krówkowo-sernikowym lukrem



Oto kolejna moja próba oswojenia pomarańczowego, dyniowego stwora. Kolejna częściowo udana, częściowo nie.
Tym razem zabrałam się za przepis na bajecznie wyglądające ciacho ze strony epicurious. Przepis wydawał mi się dosyć skomplikowany, i fakt, prosty nie jest, ale to kolejna "gra warta świeczki" :)

Korzenne ciasto dyniowe przekładane krówkowo-sernikowym lukrem
•ciasto
3 filiżanki (cups) mąki
2 łyżeczki sody
2 łyżeczki proszku do pieczenia
1 łyżeczka mielonego cynamonu
½ łyżeczki mielonego imbiru
¼ łyżeczki mielonych goździków
¼ łyżeczki świeżo startej gałki muszkatołowej
¼ łyżeczki mielonego ziela angielskiego
¼ łyżeczki mielonego kardamonu
425 g niesłodzonego puree z dyni
1 ½ filiżanki (cup) cukru
1 ¼ filiżanki (cup) oleju
4 duże jajka
2 łyżeczki drobno startej skórki z pomarańczy
• lukier
3 ½ filiżanki (cups) cukru pudru (450 g)
½ filizanki (cup) + 1 łyżka śmietany kremówki
1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
¼ łyżeczki soli
230 g kremowego twarożku w temperaturze pokojowej
1 filiżanka (cup) niesolonego masła w temperaturze pokojowej
• dekoracja
kandyzowana skórka pomarańczowa
Ciasto:
Rozgrzałam piekarnik do temperatury 180 st. Celsjusza.
Dwie tortownice (23cm średnicy) wysmarowałam masłem i oprószyłam mąką, wytrzepując jej nadmiar.
Wymieszałam mąkę, sodę, proszek i przyprawy w dużej misce. W drugiej misce ubiłam mikserem dynię, cukier i olej. Następnie dodawałam jajka po kolei, po jednym, dokładnie ubijając przed dodaniem następnego. Dodałam skókę pomarańczową i wymieszałam. Na koniec wsypałam do miski mieszaninę suchych składników i przypraw, wymieszałam drewnianą łyżką delikatnie tylko do połączenia się. Rozdzieliłam masę na dwie tortownice.
Piekłam blaty póki patyczek wbity w środek ciasta nie okazał się być suchy, trwać to powinno około 30-35 minut. Po wyjęciu zostawiłam w tortownicach na 10 minut, a potem wyjęłam placki z formy i całkowicie wystudziłam na kratkach.
Lukier:
Wysypałam połową filiżanki cukru pudru dno rondla o podwójnym dnie. Gotowałam na średnim ogniu póki cukier się nie rozpuścił (nie mieszałam!). Nastepnie gotowałam dalej, mieszając od czasu do czasu aż cukier nie zrobił się złocisty. Powoli dolewałam ½ filiżanki śmietany mieszając cały czas, dosypałam wanilię i sól – masa zaczęła mocno bulgotać. Mieszłam póki karmel nie zrobił się całkowicie gładki a wszystkie grudki roztopiły się. Dodałam pozostałą łyżkę śmietany, dokładnie wymieszałam a całość przelałam do małej miski. Wystudziłam karmel do temperatury pokojowej.
Ubiłam mikserem twarożek i masło w dużej misce dodając po trochu pozostałego cukru pudru, a następnie zmiksowałam ze schłodzonym karmelem. Przykryłam i schłodziłam lukier około 2 godzin aby stężał na tyle, by dało się go dobrze rozsmarować (ale aby też nie był za rzadki, lejący się).
Przy pomocy noża ścięłam nierówności z powierzchni obydwu placków. Umieściłam pierwszy placek na paterze odciętą powierzchnią do góry, posmarowałam lukrem, przykryłam drugim plackiem odciętą stroną do dołu, posmarowałam. Pokryłam lukrem dokładnie wierzch i boki tortu, starając się aby powierzchnia była jak najbardziej gładka. Przykryłam dużą miską i schłodziłam w lodówce. Posypałam wierzch kandyzowaną skórką pomarańczową.
Ciasto można zrobić dwa dni wcześniej. Przed serwowaniem trzeba tylko pozwolić aby tort postał w temperaturze pokojowej jakieś 2 godziny.
A teraz odpowiedź na pytanie co mi się udało? Udało mi się upiec blaty ciasta, wyszły przepyszne i aromatyczne. Udało mi się w ostatniej chwili zaradzić problemowi, kiedy to okazało się że nie mam 425g puree z dyni tylko 200g :/ Szybka decyzja - utarłam trzy marchewki i dorzuciłam do masy. Przepis to zniósł, nawet bardzo dobrze.
Niestety nie udała mi się najbardziej efektowna rzecz w tym przepisie - lukier. Nie mając doświadczenia w lukrach za szybko wmieszałam cukier puder nie pozwalając mu się dobrze rozpuścić (między palcami wyczuwalne były mikroziarenka cukru) i utworzyć pożądanej struktury. Byłam niemile zaskoczona kiedy po dwóch godzinach chłodzenia w lodówce lukier nadal był rzadki, w konsystencji śmietany.
W smaku bardzo dobry, przełożyłam nim blaty, posmarowałam całe ciasto, a przed podaniem dodatkowo polewałam każdą porcję moim wynalazkiem.
Zdjęcie tymczasowo takie jakie mam, ale osoby zainteresowane tym wypiekiem odsyłam na stronę epicurious - tam jest to w formie takiej jaka powinna być.
Ja zamierzam stawić czoła temu lukrowi, jak się poprawię to uzupełnię wpis o właściwe zdjęcie.
A że jestem z natury uparta, będę trenować do skutku, bo ciasto jest dla mnie idealne i wyjątkowe :)

29 października 2008

Dyniowe brioszki (Festiwal Dyni)


Przyznam szczerze, że do tej pory z dyniami było mi jakoś nie po drodze. Te wielkie, pomarańczowe słońca wydawały mi się piękne i ciekawe, lubiłam ich fakturę, ich kształt, ale smak był dla mnie nieciekawy, poza jednym wyjątkiem - pikantnym kremem dyniowym z zacierkami jakie robi moja Mama.
Dynia jest niezwykłym tworem. To, że potrafi przetrwać zimę zachowując świeże i nienadpsute wnętrze zawsze wydawało mi się zagadkowe. Pamiętam jak Mama przywoziła do domu dynie, stały sobie w kuchni na kredensie albo w chłodnym ganku. Trwało to kilka miesięcy aż w końcu nadchodził moment, kiedy urocze, pomarańczowe piłki zamieniały się w stos pokrojonych i obranych kawałków.
Tej wiosny, po egzekucji jednej z nich zostałam "uszczęśliwiona" gigantyczną połówka tego warzywa. Nie mając pomysłu na żadne danie po prostu zrobiłam puree z dyni i zamroziłam.

Dzisiaj wróciłam do dyniowych zaległości. Rozmroziłam puree i zrobiłam z niego brioszki, według przepisu znalezionego na blogu Jude. Przepis pochodzi ze strony San Francisco Baking Institute. Po tym jak przeczytałam oryginalną recepturę wpadłam w podziw dla autorki bloga, że miała siły przekonwertować tą formułę na normalny język :)
Zapach jaki wydobywał się z piekarnika w trakcie pieczenia sprawił, że poczułam się jakbym stała na granicy dwóch pór roku: jesieni i zimy. Dyniowa, jeszcze-jesienna brioche, ale już o delikatnym, subtelnym aromacie przypraw korzennych, które przypominają o zimowym, przedświątecznym, nocnym pieczeniu w kuchni wypełnionej aromatem pierników :)


Dyniowe brioszki
przepis pochodzi ze strony SFBI, przekonwertowany przez Jude, przetłumaczony przeze mnie
• zaczyn (sponge)
1 filiżanka mąki pszennej chlebowej (124 g)
1/3 filiżanki wody w temperaturze pokojowej (74 g)
szczypta drożdży instant
Wymieszać składniki póki się nie połączą i odstawić w zakrytej misce na 12-16 godzin w temperaturze pokojowej.
• ciasto właściwe:
cały zaczyn
3 (cups) filiżanki mąki pszennej chlebowej (394 g)
4 łyżeczki mleka (20 g)
1 duże jajko
2 duże żółtka
2 łyżeczki drożdży instant
1 ¼ (cups) filiżanki puree z dyni (niesłodzonego)
½ łyżeczki mielonego cynamonu
2/3 łyżeczki mielonej gałki muszkatołowej
¼ łyżeczki mielonego imbiru
¼ łyżeczki mielonych goździków
3 łyżki cukru
2 łyżki miodu
10 łyżek miękkiego masła
• na wierzch
roztrzepane jajko
cukier dekoracyjny (perłowy- opcjonalnie)
prażone pestki dyni (opcjonalnie)

Odłożyłam połowę puree dyniowego i połowę masła (dodałam je na samym końcu zagniatania, dodane od razu na raz zahamawałyby uwalnianie glutenu).
Wymieszałam wszystkie składniki (poza odłożoną połową masła i puree) póki sie nie połączyły.
Wyrabiałam ciasto hakami 8-10 minut, następnie dodałam pozostałe masło i puree i wymieszałam dokładnie, ponownie wyrabiałam 4-6 minut – ciasto było bardzo lepkie i delikatne. Odłożyłam w przykrytej misce na 45 minut w temperaturze pokojowej. Po tym czasie rozciągnęłam ciasto i złożyłam, ponownie odłożyłam na 45 minut. Podzieliłam na 24 części (ok.55 g sztuka). Pozostawiłam podzielone ciasto aby odpoczęło 15 minut, następnie uformowałam okrągłe bułki. Posmarowałam bułeczki jajkiem i posypałam pestkami dyni. Przełożyłam na dwie blachy wyłożone papierem do pieczenia. Pozostawiłam do wyrośnięcia na 1,5 godziny
Rozgrzałam piekarnik do 190 stopni Celsjusza. Piekłam brioszki przez 15 minut. Po upieczeniu przestudziłam na kratce, ale dwie pierwsze poszły pod nóż jeszcze gorące, przełożone cienką warstwą miodu sprawiły, że zapomniałam na chwilę o całym świecie :) Delikatna skórka i miękki środek wynagrodziły cały trud nie najprostszego przygotowania.

Muszę się na końcu przyznać, że mimo cudownego smaku, i aromatu to trochę nabroiłam - dodałam puree własnej roboty, które było za mało ścisłe. Powinnam była je odparować ale, że zaczyn już niecierpliwie czekał, stwierdziłam, że może mi ujdzie to na sucho. Ciasto było za luxne, a ja nie dodałam ani grama mąki więcej trzymając się ściśle przepisu. Efektem były pyszne i aromatyczne brioszki trochę jednak za bardzo "rozbiegły" się po blaszce.
Przepis jednak tak mi się spodobał, że już wkrótce na pewno dam sobie szansę poprawić ten błąd, tym razem posypię je perłowym cukrem, bo według mnie będzie bardziej się komponował z tym słodkim wypiekiem :)

26 października 2008

Weekendowa Piekarnia: Chlebek z kuminem i prażoną śmietaną


Wczorajszy dzień upłynął mi bardzo przyjemnie. Upiekłam pierwsze chleby na zakwasie po dwuletniej przerwie i udało mi się zmierzyć z ciekawą propozycją z blogu Zorry a zaproponowaną przez Margot na Weekendowe Pieczenie - chlebek (bo rozmiarem przypomina bardziej dużą bułkę niż chleb) z kuminem i prażoną śmietaną.
Efekty: mogłam się tego spodziewać, urzekły mnie i zaczarowały swoimi cudownymi zapachami. Młody zakwas, który nastawiłam trochę ponad tydzień temu okazał się pełen życia i chęci do współpracy - chleby strzeliły w górę zupełnie mnie zaskakując. A weekendowa piekarnia okazała się tym razem bardzo ciekawym laboratorium, gdzie ze zwykłej kremówki wyprowadziłam obłędnie pachnącą orzechami, prażoną substancję. Chlebki z ową substancją oraz kuminem okazały się bardzo ciekawe w smaku, delikatne i kuszące zapachem.
Jedyny mój smutny wniosek z tego weekendu to taki, że pieczenie w mojej okropnej kuchni to prawdziwa partyzantka i tylko ogromna miłość do gotowania i pieczenia powstrzymuje mnie aby nie zwiać z tej kuchni z krzykiem i złością i nie kupować gotowego chleba i gotowych obiadów. Chleby jak zwykle, choć pyszne to jednak blade i pieczone trochę na oko, bo piekarnik jest przedpotopowy. Przypadkowa przestrzeń robocza, brak miejsca (choć powierzchnia samej kuchni nie jest mała) ten stary piekarnik gazowy - to prawdziwe powody do mojego biadolenia. Jednak póki samo pomieszczenie nie zostanie wyremontowane od podstaw (ocieplenie fundamentów, nowa podłoga, ocieplenie ścian, nowy dach - bo kuchnia jest w dobudowanej części domu) póty nie ma sensu wstawiania do niej nowych sprzętów, urządzeń a tym bardziej mebli. Konkretne plany już są , tyle że to nie zacznie się o tej porze roku i nie potrwa chwilę, to wiem na pewno.
Ponarzekałam...Ale też wierzę, że moje marzenie ZACZNIE spełniać się powolutku już niebawem :)
A teraz przejdźmy do przyjemniejszej części tego posta: przepis na kuminowy chleb.

Chleb z kuminem i prażoną śmietanką
(z proporcji wychodzą dwa nieduże chleby)

• prażona śmietanka
150 g śmietanki kremówki (36% tłuszczu ) -wychodzi ok. 50 g

• pate fermentee
220 g mąki
5 g soli
0,5 g świeżych drożdży
170 g wody

• właściwe ciasto
270 g mąki
20 g mąki pszennej pełnoziarnistej
150 g wody
8 g świeżych drożdży
pate fermentee
prażonej śmietanki (ok. 50 g)
7 g soli
10 g kuminu

Pate fermentee
Wieczorem wymieszałam wszystkie składniki w misce, zakryłam i zostawiłam na 2 godziny w temperaturze pokojowej a następnie wstawiłam na noc do lodówki.

Prażona śmietanka
W rondelku z podwójnym dnem doprowadziłam śmietankę do wrzenia, zmniejszyłam gaz i gotowałam powoli, cały czas mieszając, pilnując aby nie wykipiała, a potem nie przypaliła się. Gotowałam póki cała woda nie odparowała - śmietanka zrobiła się wtedy bardzo gęsta a następnie rozwarstwiła się. Gotowałam jeszcze chwilę, w zasadzie prażąc owe strzępy białka, póki nie zmieniły koloru na złoty i nie zaczęły przepięknie pachnieć. Od razu zdjęłam z ognia i przelałam do chłodnej miseczki.

Ciasto właściwe
Drożdże rozpuściłam w 50 g wody, a resztę wody wymieszałam z pate fermentee.
Do miski od malaksera włożyłam wszystkie składniki oprócz soli . Wymieszałam hakami na najmniejszej prędkości przez 3 minuty, dodałam sól i mieszałam dalej 6 minut tym razem na średniej prędkości. Zagniecione ciasto zrobiło się gładkie i niezbyt lepkie . Nakryłam i odstawiłam do rośnięcia na 30 minut. Po tym czasie wyjęłam ciasto na blat i złożyłam, a następnie ponownie zostawiłam na 30 minut do rośnięcia.
Wyrośnięte ciasto podzieliłam na 2 części. Ukształtowałam dwa okrągłe bochenki i ułożyłam oba na jednej blasze wyłożonej papierem do pieczenia . Zostawiłam do rośnięcia na 45 minut.
Rozgrzałam piekarnik do 220 stopni C.
Przed pieczenia spryskałam wodą wierzch chlebów i ukośnie ponacinałam powierzchnię nożykiem do papieru.
Piekłam przez 15 minut z parą wodna, otworzyłam na chwile piekarnik, aby uszła para i piekłam kolejne 20 minut. Wyjęłam i ostudziłam na kratce do ciasta.

Chlebki są delikatne i pyszne! Uwielbiam zapach kuminu i zastanawiam się czy nie dałoby się zrobić z tego przepisu płaskich placków w stylu podpłomyków albo focacci, które można by było później nadziewać jak kanapki. Myślę, że niebawem to sprawdzę :)

24 października 2008

Curry, makrela, kapary i garść wspomnień z dzieciństwa


Ciabattę pierwszy raz jadłam w Belgii. Goszcząc kilkanaście lat temu u mojej chrzestnej w Brukseli, jadłam nie tylko pyszną, pszenną ciabattę, ale także zapachy i kolory zachodu, które w Polsce na progu przemian były czystym luksusem. Dziś zapewne poszłabym w ślady Agnieszki, która z takim pietyzmem pozbierała wspaniałe pamiątki z europejskich podróży, dotknęła tych miejsc, które są charakterystyczne dla danych regionów, a próbowane potrawy mogłyby wyznaczyć swoistą mapę jej wojaży po Starym Kontynencie.
Wtedy jednak zachód mnie zaskoczył. Zaszokował. Ścisnął za gardło. Zobaczyłam ludzi spokojniejszych niż w Polsce, zadbanych, jakby bardziej zrelaksowanych. Dla mnie jako sześcioletniej dziewczynki znakiem luksusu były piękne pokoiki belgijskich rówieśników, kolorowe ubrania, fioletowe tacki z bananami w nieograniczonych kartkami ilościach, Kelloggsy na tony sypane do zimnego, śmietankowego mleka z kartonu, Coca-cola i Ice tea w puszkach..Mogłabym wymieniać godzinami.
Później spróbowałam rzeczy o których istnieniu mogłam nie mieć pojęcia. Marokańskiej zupy z baraniną i bulgurem. Szwajcarskiego fondue. Ciabatty.
Tę ciabattę pamiętam wyjątkowo. Kanapkę zrobioną przez moją ciocię z pastą rybną z curry, na śniadanie. Jej dom, taki poukładany, wygodny, ładny i spokojny. Wieczorne barbecue na które zapraszała rodzinę i znajomych. Pachnące kosmetyki na półce w łazience i puszyste ręczniki. Pralinki Leonidas trzymane pod językiem, rozpływające się w buzi.
To curry i inne "niespotykane" specjały przysyłała nam przez kilka lat do Polski, póki w naszych sklepach nie stały się towarem zupełnie zwyczajnym i ogólnodostępnym.
Sos Andaluzyjski, syrop de Liege i czekoladki przywozi nam do dziś :)
Nie wiem czemu o tym piszę. Może, żeby nie zapomnieć o moich artefaktach tych minionych czasów, o które miałam okazję zahaczyć swoim istnieniem.

Pastę próbowałam odtworzyć, nie mam dokładnego przepisu na ten konkretny smak sprzed lat. To co wpisuję poniżej jest najbliższe według mnie ideałowi.

Pasta z makreli i curry

1 średnia makrela wędzona
opakowanie serka kremowego naturalnego (150g) (Philadelphia, Almette)
1,5 łyżeczki musztardy
2 łyżeczki proszku curry
pieprz czarny
kilka kaparów z zalewy (w zależności od tego jak kwaśna jest musztarda - mniej więcej 8 sztuk)

Makrelę obrałam i wrzuciłam do miski, dodałam serek, musztardę, curry i pieprz oraz posiekane kapary - wygniotłam widelcem na jednolitą pastę. Mnie bardzo smakuję na śniadanie z ciabattą albo na grzankach, jako przekąska.

19 października 2008

Laugenbrötchen i Weekendowa Piekarnia

Hurra! Udało mi się dzisiaj przyłączyć do wspólnego pieczenia! Moja maleńka córeczka była dziś cierpliwa i bardzo pozytywnie nastawiona do kuchennych eksperymentów - chociaż nie potrafi jeszcze lepić bułeczek to jestem pewna, że przepis na Laugenbrötchen spodoba się jej małym łapkom, kiedy już będzie na tyle duża aby czerpać radość z formowania maleńkich bułeczek, przypominających chleby dla lalek :)
Pomysł na Weekendowe Pieczenie jest genialny - będę teraz z niecierpliwością czekać na kolejne sobotnie i niedzielne, leniwe poranki, kiedy to w skupieniu i ciszy (no, powiedzmy :) można wyczarować bochenek chleba, bułki albo pachnące ciasto; w jednej myśli z innymi wielbicielami swojskich wypieków, wspólnie próbować nowych receptur, chwalić się lub biadolić na efekty pracy (oby biadolenia było jak najmniej) i wymieniać doświadczeniami.
Poniżej przedstawiam moje Laugenbrötchen oraz przepis z blogu Agusi H wybrany na ten weekend przez Atinę.


Laugenbrötchen

285g wody
500g mąki pszennej
1 łyżka cukru
10g soli
25g świeżych drożdży lub ok. 1 łyżeczki suszonych drożdży
30g miękkiego masła

• do zanurzenia:
500g wody
4 łyżki sody
1 łyżka soli

• gruba morska sól (lub sól maldon) i kminek do posypania

Mąkę wymieszać z solą, drożdże i cukier rozpuścić w wodzie i odczekać ok. 20 min, aż zaczną pracować. Wyrobić ciasto, dodając po wstępnym jego zagnieceniu masło. Zostawić do wyrośnięcia, aż podwoi objętość (ok. 1 godz).

Jeszcze łatwiej wrzucić wszystkie składniki do maszyny do chleba i wyrobić na programie "Dough". Pozostawić w maszynie na pierwsze rośnięcie do końca programu.

Odgazować ciasto. Podzielić na 24 równe wagowo porcje i uformować okrągłe lub podłużne bułeczki. Ułożyć je na papierze do pieczenia i wsunąć blaszkę przykrytą ściereczką do lodówki na pół godziny. Wodę z sodą i solą zagotować. Bułeczki po wyjęciu z lodówki wkładać na 30 sekund do tej wody i wyjmować łyżką cedzakową, zostawiając na kratce do ciast do odsączenia. Układać na wyłożonej papierem do pieczenia blaszce i posypywać solą i kminkiem. Następnie bardzo ostrym nożem naciąć każdą bułeczkę. Odstawić do wyrośnięcia, aż podwoją objętość (ok. 25-30 min). W tym czasie nagrzać piekarnik do 210ºC i piec w nim bułeczki, aż będą ładnie rumiane, przez ok. 20-25 min.

Bułeczki są piękne i rumiane. Bardzo smaczne, szczególnie świeżo po upieczeniu. W smaku przypominają słone paluszki, dlatego stanowią idealną, wytrawną przekąskę np. do piwa. Ja zjadłam od razu trzy lekko maźnięte Philadelphią - pyycha!

18 października 2008

O jabłku, serze, migdałach i gasnącym za drzewami słońcu (Bawarski Tydzień trwa..)



Dzisiaj będzie znowu sentymentalnie. Cóż ja poradzę na to, doświadczenia bodźców zmysłowych ścielą sobie w moim życiu tak wyraźną dróżkę, równoległą ze znaczącymi wydarzeniami i przełomami. Co więcej, z moich obserwacji wynika jasno, że największe sentymenty budzą się we mnie jesienią - wszak to pora bardzo mi znajoma, w końcu jako niemowlę poznawałam ją jako pierwszą z czterech Pań Pór Roku wciągając małym noskiem powietrze jesienne, to samo co otula czerwone jabłka wiszące na przygarbionych jabłonkach, co faluje w stertach liści grabionych w monstrualne kopce, to samo co ma zapach lekko..gorzki, wędzony, jakby gasnący. Leżąc w bezpiecznych objęciach mamy choć nieświadoma jego znaczenia to pewnie widziałam już słońce, to jesienne, słabe i melancholijne. Światło jak syrop cukrowy, jak miód albo okruch bursztynu - ciepłe, przytulne ale nie ostre i nie parzące. Długie cienie leżące na wznak na zmęczonej latem trawie..
Oto ciasto, które smakuje mi jesienią, tym powietrzem, słońcem i zmysłowymi zapachami. Bardzo proste i niepozorne, ale w smaku idealne.

Bawarskie ciasto z serem i jabłkami
przepis pochodzi z CinCina wpisany przez Bajaderkę

• Ciasto na spód:
1/2 kostki prawdziwego masła
1/3 szklanki cukru
1 łyżeczka cukru waniliowego
1 szklanka mąki

• Masa serowa:
225g mielonego białego twarogu (może być sernikowy z wiaderka lub zwykły tłusty twaróg zmielony lub zmiksowany w malakserze)
1/4 szklanki cukru
2 duże jajka
1 łyżeczka ekstraktu z wanilii (lub cukru waniliowego)

• Masa jabłkowa:
4 kwaskowate jabłka, obrane i pokrojone na cienkie półplasterki
1/3 szklanki cukru
1 łyżeczka mielonego cynamonu

• 4 łyżki płatków migdałowych

Piekarnik rozgrzałam do temperatury 180 st.Celsjusza.
Tortownicę wysmarowałam masłem i wysypałam bułką tartą (można użyć formy do tarty, jeśli jednak pozostajesz przy pieczeniu w tortownicy dobrze jest podłożyć na ruszt w piekarniku arkusz folii aluminiowej ponieważ zdarza się, że masło z ciasta wytapia się w trakcie pieczenia i wypływa przez nieszczelną tortownicę)
Do malaksera wrzuciłam kolejno składniki na spód: mąkę, pokrojone w kawałki zimne masło, cukier i cukier waniliowy. Posiekałam razem (można to oczywiście zrobić ręcznie) aż nie powstały okruchy ciasta, którymi wysypałam dno tortownicy. Wylepiłam dno oraz 1 cm wysokości ścianek. Włożyłam do piekarnika na 10 minut aby lekko podpiec. Wyjęłam i przestudziłam.
W międzyczasie pokroiłam obrane jabłka (też w malakserze) na cieniutkie plasterki, wrzuciłam do miski i wymieszałam z cukrem i cynamonem.
Ser utarłam z jajkami i cukrami na gładką masę.
Migdały podprażyłam lekko na suchej patelni.
Na przestudzony spód wylałam masę serową, następnie delikatnie rozłożyłam plasterki jabłek. Wierzch posypałam płatkami migdałowymi. Ciasto włożyłam do piekarnika i piekłam 50 minut (czas pieczenia podany przez Bajaderkę: 45-55minut).

Ostatnim razem piekłam to ciasto w formie do tarty o średnicy 28 cm. Zrobiłam wobec tego ciasto z 1,5 porcji a masę serową z podwójnej porcji, całość piekłam godzinę. Taka wersja z silniejszą dominantą warstwy sernikowej jest wg mnie ideałem.


Dodam jeszcze, że ciasto jest najlepsze w 30 minut po upieczeniu - jeszcze ciepłe ale po krótkim odpoczynku, pyszne solo ale też powalające z kulką lodów waniliowych. Chrupiące migdały, maślane kruche ciasto, waniliowy sernik, cynamonowy, kwaskowaty jabłecznik - po prostu obłęd...

16 października 2008

Bauernfruehstueck na Bawarski Tydzień


Cieszę się, że przedsięwzięcie jakim jest Bawarski Tydzień trochę przybliżył mnie do kuchni tego regionu - przeszukałam publikacje książkowe, gazetowe i internetowe w poszukiwaniu inspiracji. Oto co Janusz Hołownia (szef bawarskiej restauracji Adler w Warszawie) mówi o bawarskim śniadaniu:
"W domu Bawarczyk je pierwsze, lżejsze śniadanie, drugie zaś, znane jako Brotzeit - najchętniej jada w ulubionej Kneipe (stąd nasza polska knajpa). Na stole pojawia się Bauernfruehstueck - omlet z ziemniakami, cebulą i boczkiem albo monachijskie białe kiełbaski ze słodka musztardą. Do tego piwne Brezeln (precle), Radi (plastry solonej rzodkwi),
Leberwurst i ulubiona Obaazta, czyli pikantna pasta z camemberta, papryki i cebulki. I najlepiej - jeśli nie trzeba wracać do biura - piwo czy nawet kieliszek schnapsa, bo inaczej trudno to wszystko strawić". (źrodło: Kulinarny Atlas Świata).
Zaczynam więc banalnie, bawarskim śniadaniem - to raczej śniadanie dla dziarskiego chłopa niż dla osoby o delikatnym żołądku. Ja przyzwyczajona do lekkich śniadań w postaci muesli z jogurtem po prostu odpadłam przy konsumpcji drugiej połowy tego pysznego omletu (na zdjęciu robiony z połowy proporcji).



Bauernfruehstueck
źródło tutaj
przepis na 2 osoby (wg źródła, wg mnie na min 4 :)


6 plastrów boczku
1 łyżka masła
1 średnia, pokrojona w kostkę cebula
4 średnie ziemniaki ugotowane w mundurkach, obrane i pokrojone w kawałki
6 dużych jajek w temperaturze pokojowej
2 łyżki mleka w temperaturze pokojowej
sól, świeżo mielony pieprz, szczypta gałki muszkatołowej

Na rozgrzanej patelni wytopiłam tłuszcz z boczku, smażyłam go dopóki nie zrobił się złocisty i chrupiący a następnie odsączyłam go na papierowym ręczniku.
Tłuszcz z boczku usunęłam z patelni i rozpuściłam na niej masło, wrzuciłam posiekana cebulę i zeszkliłam ją na małym ogniu, wrzuciłam ziemniaki i przyrumieniłam je lekko.
Jaja ubiłam z mlekiem trzepaczką (na omlet nie za długo, pół minuty wystarczy), dodałam pokrojony w kostkę boczek (dwa plastry odłożyłam do powiedzmy, że "dekoracji"), sól, pieprz i gałkę, mieszaninę wylałam na znajdujące się na patelni ziemniaki i cebulę. Przykryłam pokrywką i zmniejszyłam gaz do minimum. Smażyłam omlet póki powierzchnia się nie ścięła i przełożyłam na ogrzany talerz.

15 października 2008

Cytrynowy pudding ryżowy i zapiekane śliwki


Kilka lat temu przyglądając się mojemu miotaniu się po kuchni moja mama stwierdziła, iż pod względem temperamentu kuchennego przypominam jej pewną brytyjską damę, gotującą przed kamerą i pokazywaną w tvn style- chodziło jej o Nigellę. Robiłam wtedy jakąś zapiekankę ziemniaczaną "na szybko", wkładając masę energii w to aby było pięknie i smacznie, mimo ubóstwa składników w owej zapiekance, a Nigelli nigdy w życiu nie widziałam. Choć minęło wiele czasu to pamiętam ciągle zapach rozmarynu jaki unosił się wtedy w powietrzu..Ale też myślę, że wiele się zmieniło: ja trochę ochłonęłam w sztuce kulinarnej, poczułam sie bardziej pewnie, a do gotowania i pieczenia podchodzę z taką samą, jak nie większą pasją. Jednak trochę się uspokoiłam i nie miotam się już tak bardzo. Ceniąc sobie czas poświęcany na kuchenną pracę twórczą staram się nią delektować, precyzyjnie i spokojnie odmierzając składniki, mieszając, próbując, słuchając bulgotu sosów i skwierczenia mięsa w piekarniku, podglądając kiełkujące w górę bułki przez szybkę piekarnika pozwalam aby błogość wypełniała mnie po brzegi. No, chyba że czas nagli a głodni goście są coraz bliżej!
Od czasu pamiętnej zapiekanki przybyło mi też lat, upiekłam pierwszy, drugi i kilkadziesiąt kolejnych chlebów, wypróbowałam mnóstwo przepisów, no i zobaczyłam w końcu Nigellę w akcji. Czy jest jakieś podobieństwo w sposobie pracy? Ja wiem? Może faktycznie to niezmącone troską o porządek radosne pichcenie..
Widzę natomiast, że przepisy i pomysły na dania i desery, wybierane przez Nigellę bardzo przemawiają do mojej wrażliwości smakowej: proste połączenia smaków, oparte na podstawowych, klasycznych i dobrej jakości produktach, umiłowanie przyjemności przygotowywania i konsumowania do tego stopnia, że rzadko kiedy przepis każe spędzić w garach więcej czasu niż wart jest tego efekt końcowy. To jest bardzo ważne.
Dostałam na ostatnie urodziny książkę "Lato w kuchni przez okrągły rok" (co można w mojej kuchni łatwo zauważyć gdyż ostatnio mam manię testowania wszystkich przepisów z niej po kolei) w której Nigella podaje przepis na prosty, cytrynowy pudding ryżowy - rarytas dla wielbicieli cytryn, takich jak ja.
To jest dla mnie prawdziwa alchemia - banalne, zawsze dostępne w domu składniki takie jak ryż, mleko, cytryna, cukier, śmietanka, trochę gotowania i odrobina mieszania - powstaje coś tak pysznego, aksamitnego w smaku, że po spróbowaniu łyżeczki już pożałowałam chwili kiedy ten deser zniknie. I choć podałam go z zapiekanymi w piecu śliwkami (śliwki ułożone w naczyniu żaroodpornym, posypane cukrem, zapiekane 20minut w temp. 200 st. Celsjusza) to uważam, że te śliwki to sobie można odpuścić.


Cytrynowy pudding ryżowy

100 g ryżu krótkoziarnistego
skórka starta z dwóch cytryn
sok z 1 cytryny
1 litr tłustego mleka
3 łyżki drobnego cukru
250 ml smietany kremówki dobrej do ubijania
kilka kropli olejku cytrynowego

Do dużego rondelka o podwójnym dnie wsypałam ryż i skórkę i zalałam całość mlekiem. Doprowadziłam do wrzenia, natychmiast zmniejszyłam ogień na najmniejszym palniku do minimum, położyłam na nim obręcz na której postawiłam garnek (aby jeszcze dodatkowo zmniejszyć ciepło).

Z pergaminu do pieczenia wycięłam kwadrat o przekątnej równej średnicy garnka i pozaginałam rogi kwadratu do środka tworząc taki jakby latawiec. Położyłam go na powierzchni gotującego się mleka i delikatnie odgięłam rogi, tak aby dotykały ścianek garnka - ten zabieg zapobiega powstawaniu paskudnego kożucha na puddingu. Ryż gotowałam 40 minut, przy czym ostatnie 10 minut często zaglądałam do garnka sprawdzając czy pudding się nie przypala.
Następnie zdjęłam garnek z ognia (pergamin odłożyłam na bok), dodałam cukier i wymieszałam z ryżem. Odstawiłam na kilka minut (5-10min) aby całość przestygła zanim dodałam sok z cytryny (wcześniej, kiedy jest gorący może się zważyć). Po dodaniu soku wymieszałam raz jeszcze, przełożyłam do miski, przykryłam tym pergaminem używanym wcześniej przy gotowaniu i pozwoliłam puddingowi ostygnąć. Włożyłam do lodówki, a kiedy zrobił się całkiem zimny dodałam do niego gęstą, ale niezbyt sztywno ubitą śmietanę z kilkoma kroplami olejku cytrynowego. Delikatnie i dokładnie wymieszałam.