24 października 2008

Curry, makrela, kapary i garść wspomnień z dzieciństwa


Ciabattę pierwszy raz jadłam w Belgii. Goszcząc kilkanaście lat temu u mojej chrzestnej w Brukseli, jadłam nie tylko pyszną, pszenną ciabattę, ale także zapachy i kolory zachodu, które w Polsce na progu przemian były czystym luksusem. Dziś zapewne poszłabym w ślady Agnieszki, która z takim pietyzmem pozbierała wspaniałe pamiątki z europejskich podróży, dotknęła tych miejsc, które są charakterystyczne dla danych regionów, a próbowane potrawy mogłyby wyznaczyć swoistą mapę jej wojaży po Starym Kontynencie.
Wtedy jednak zachód mnie zaskoczył. Zaszokował. Ścisnął za gardło. Zobaczyłam ludzi spokojniejszych niż w Polsce, zadbanych, jakby bardziej zrelaksowanych. Dla mnie jako sześcioletniej dziewczynki znakiem luksusu były piękne pokoiki belgijskich rówieśników, kolorowe ubrania, fioletowe tacki z bananami w nieograniczonych kartkami ilościach, Kelloggsy na tony sypane do zimnego, śmietankowego mleka z kartonu, Coca-cola i Ice tea w puszkach..Mogłabym wymieniać godzinami.
Później spróbowałam rzeczy o których istnieniu mogłam nie mieć pojęcia. Marokańskiej zupy z baraniną i bulgurem. Szwajcarskiego fondue. Ciabatty.
Tę ciabattę pamiętam wyjątkowo. Kanapkę zrobioną przez moją ciocię z pastą rybną z curry, na śniadanie. Jej dom, taki poukładany, wygodny, ładny i spokojny. Wieczorne barbecue na które zapraszała rodzinę i znajomych. Pachnące kosmetyki na półce w łazience i puszyste ręczniki. Pralinki Leonidas trzymane pod językiem, rozpływające się w buzi.
To curry i inne "niespotykane" specjały przysyłała nam przez kilka lat do Polski, póki w naszych sklepach nie stały się towarem zupełnie zwyczajnym i ogólnodostępnym.
Sos Andaluzyjski, syrop de Liege i czekoladki przywozi nam do dziś :)
Nie wiem czemu o tym piszę. Może, żeby nie zapomnieć o moich artefaktach tych minionych czasów, o które miałam okazję zahaczyć swoim istnieniem.

Pastę próbowałam odtworzyć, nie mam dokładnego przepisu na ten konkretny smak sprzed lat. To co wpisuję poniżej jest najbliższe według mnie ideałowi.

Pasta z makreli i curry

1 średnia makrela wędzona
opakowanie serka kremowego naturalnego (150g) (Philadelphia, Almette)
1,5 łyżeczki musztardy
2 łyżeczki proszku curry
pieprz czarny
kilka kaparów z zalewy (w zależności od tego jak kwaśna jest musztarda - mniej więcej 8 sztuk)

Makrelę obrałam i wrzuciłam do miski, dodałam serek, musztardę, curry i pieprz oraz posiekane kapary - wygniotłam widelcem na jednolitą pastę. Mnie bardzo smakuję na śniadanie z ciabattą albo na grzankach, jako przekąska.

3 komentarze:

Liska pisze...

Rozmarzyłam się. Poczułam się tak, jakbym była w tym domu :) A kiedy czytam o Twoich wspomnieniach, nie przestaję myśleć o naszych dzieciach i wszystkim, co teraz mają. Nieograniczone kartkami i niedostępnością. I zastanawiam się, czy będą potrafiły w przyszłości doceniać tak, jak my, sentymentalne smaki i aromaty. Pracuję nad tym, żeby moja mała Córeczka wiedziała, jak smakuje świat, ale tylko czas pokaże, czy mi się udało.
Pozdrawiam weekendowo :)

Aaricia pisze...

Lisko, pisząc tego posta miałam w głowię identyczną refleksję na temat mojej małej Noemi :) Ona będzie rosnąć w zupełnie innych warunkach niż ja, moi rodzice i dziadkowie. Czy uda mi się przekazać jej to co najcenniejsze, przebić się przez zgiełk jaskrawych spotów reklamowych, elektronicznych gadżetów, zapewniania zewsząd, że każdą zachciankę można spełnić NATYCHMIAST.. Marzę aby udało mi się jej nauczyć szacunku do siebie, ludzi i świata, aby potrafiła doceniać drobiazgi, niby nieistotne niuanse, które potrafią znaczyć tak wiele i aby potrafiła cierpliwie czekać, wiedząc że nie każdą rzecz trzeba mieć od razu..
A więc wiedz, Lisko, że nie jesteś sama z takimi trudnymi pytaniami :) Pozdrawiam ciepło :)

majmily's pisze...

Cudowny wpis - co do makreli i pasty z niej to jem ją przynajmniej raz w tygodniu, ale nigdy mi nie przyszło do głowy połączenie z kaparami i curry - wypróbuję;)