23 grudnia 2015

Makówki


Moja babcia jako mała dziewczynka mieszkała w Katowicach. W pięknej kamienicy na ulicy Wojewódzkiej. Uwielbiam jak we wspomnieniach cofa się do tych czasów i opowiada ze szczegółami jak wyglądała codzienność w tamtych czasach, jak szczęśliwa była ze swoimi rodzicami i siostrami. W jej opowieściach widzę wypolerowany, skrzypiący parkiet, mosiężne klamki, kaflową kuchnię i zapach świątecznych potraw przygotowywanych przed Wigilią. Zimy też były wtedy inne - mroźniejsze i śnieżne. 
Odkąd pamiętam babcia karmiła nas w święta Bożego Narodzenia makówkami. Bardzo je lubię, choć jest to deser, którym bardzo szybko można się przesycić.
Jutro Wigilia, ciekawa jestem co babcia powie na moją wersję makówek - jest w niej nieco więcej chałki, którą bardzo lubię i specjalnie sama upiekłam. Ultra-babcina wersja zawsze była "na bogato" z mniejszą ilością pieczywa, za to z konkurencyjną dla maku ilością bakalii. 
Poniżej przepis na makówki mojej babci, w mojej interpretacji. Podaję proporcje na niewielką miskę, w razie potrzeby makówki można zamrozić i jeść jeszcze w karnawale.



 Makówki


300g zmielonego maku
600 ml mleka plus około 200ml do nasączania
6 łyżek miodu
150g rodzynek
100g blanszowanych migdałów
50g orzechów laskowych
50g orzechów włoskich
3/4 chałki
2 łyżki domowej kandyzowanej skórki pomarańczowej

Mak, mleko i miód wkładam do rondelka i podgrzewam na wolnym ogniu, uważając aby się nie przypaliło. Wrzucam rodzynki, 2 łyżki skórki pomarańczowej i gotuję jeszcze chwilę.
Orzechy i migdały siekam i delikatnie podprażam na suchej patelni.
W szklanej misce układam warstwami masę makową, kromki chałki i orzechy, wierzch zakańczam masą makową i przyozdabiam migdałami.
Czekam aż całość przestygnie i wkładam na kilka godzin do lodówki. W międzyczasie kilka razy nasączam deser skrapiając go z wierzchu kilkoma łyżkami mleka.
Makówki powinny byc wilgotne i dobrze nasączone, a kromki chałki rozpływające się i delikatne.


11 grudnia 2015

Lussebullar - szafranowe bułeczki






W tym roku zima jest łagodna i ciepła, ale jej zaborczy charakter wychodzi właśnie teraz, kiedy słońca jest tak niewiele, a dzień ledwie się zaczął, już się kończy. Kiedy przychodzi świt widzę jak na jednym skraju nieba jest jeszcze granatowo i pali się kawałek księżyca oraz jakaś mocna gwiazda (bądź satelita), a na dole, od horyzontu zaczyna wlewać się fioletowo-pomarańczowy brzask. Teraz ten świt zaczyna się później, wskakuje na scenę, w ostatniej chwili, sekundę przed tym nim zgasną miejskie latarnie. I ledwie odhaczę kilka zadań z terminarza, a jedząc obiad widzę swoje odbicie w kuchennej szybie, bo znowu jest noc.

Szwedzi mają gorzej :) U nich to dopiero jest teraz ciemno. Z tej okazji od setek lat obchodzą święto, kiedyś pogańskie, potem chrześcijańskie, które symbolizuje rozświetlenie tych okropnych, grudniowych mroków. Geneza uroczystości jest dosyć zawiła i pomieszana, dosyć wspomnieć, że patronką tego dnia, bo o 13 grudnia mowa, jest chrześcijańska święta, Łucja z Syrakuz, która umarła męczeńską śmiercią za wiarę w Jezusa Chrystusa, wcześniej tracąc wzrok w dosyć drastyczny sposób. W Szwecji, w Dzień św. Łucji, dziewczynki przebierają się w białe zgrzebła przepasane taśmą bądź sznurem w kolorze czerwonym, który symbolizuje śmierć męczeńską. Niosą ze sobą światło świec i śpiewają adwentowe pieśni, a o świcie podają tace pełne żółciutkich, szafranowych bułek z rodzynkami, nazywanych Lussebullar albo Lussekatter, które Szwedzi jedzą tego dnia w towarzystwie kawy, gloggu bądź czekolady.

Ja przygotowuję ciasto na te szwedzkie bułeczki dzień wcześniej, odstawiam na noc do lodówki, tak, że rano mogę formować małe, podwójne ślimaczki z rodzynkami i podawać je od razu do porannej kawy. Możecie też wykorzystać przepis na Lussebullar w standardowy sposób, pozwalając ciastu wyrastać dużo krócej i nie w lodówce ale w ciepłym miejscu. Spróbujcie, być może zapach szafranu i kawy umili Wasz grudniowy poranek.




 

Lussebullar - adwentowe, szafranowe bułeczki na Dzień św. Łucji


15-18 sztuk
czas przygotowywania: w sumie 40 minut
czas wyrastania ciasta: całą noc lub 1-1,5 godziny
czas wyrastania uformowanych bułek: niepełna godzina
czas pieczenia: 11 minut

Składniki:
  • 3/4 szklanki mleka
  • 1/2 łyżeczki nitek szafranu
  • 75g cukru
  • 7g (1 paczka) drożdży instant
  • 500g mąki
  • 1/2 łyżczki soli
  • 1/4 kostki miękkiego masła (50g)
  • 2 kopiaste łyżki serka homogenizowanego, naturalnego
  • 2 jajka
  • rodzynki
  • oraz jajko roztrzepane z łyżką mleka do posmarowania bułeczek

Wieczorem:
Szafran roztarłam w moździerzu z łyżeczką cukru. Mleko podgrzałam w rondelku z roztartym szafranem, aż się zapieniło. Zdjęłam rondelek z ognia i zostawiłam na parę minut aby mikstura przestygła i by była ciepła ale nie parzyła w palec. Do ciepłego mleka wsypałam drożdże i zostawiłam na 10 minut.
W dużej misce wymieszałam mąkę, pozostały cukier oraz sól. Zrobiłam w środku dołek w który wlałam mleczną miksturę oraz pozostałe składniki, prócz rodzynek: jajka, masło i serek. Zagniotłam ciasto i wyrabiałam, aż było miękkie, elastyczne i gładkie, o lekko klejącej strukturze. Nie musiałam dosypywać mąki i radzę powstrzymać się z tym jak najdłużej, ponieważ ciasto na początku będzie się kleić, a w miarę wyrabiania stanie się zwarte. W razie gdyby było naprawdę luźne można dosypywać po trochu mąki (maksymalnie 40g powinno wystarczyć). Wyrabiałam ciasto ręcznie około 6-8 minut - oczywiście można to zrobić przy pomocy miksera z hakiem. Następnie włożyłam je spowrotem do miski i przykryłam folią. Ciasto odpoczywało przez noc w lodówce (lub jeśli nie chcecie go odstawiać na noc i zrobić bułki od razu to zostawcie w ciepłym miejscu do podwojenia objętości, około 1-1,5 godziny).

Rano:
Ciasto przełożyłam na blat, odgazowałam i przez chwilę zagniatałam. Uformowałam długi walec z którego odcinałam po kawałku ciasta. Z takiego kawałka (ważącego ok 50-60g lub wielkości małej mandarynki) formowałam wężyk o długości ok. 20cm, a następnie zwijałam go z obu stron do środka - tak by spirala na każdym końcu była zwinięta w przeciwnym kierunku. Powstałe w ten sposób bułeczki kształtem powinny przypominać cyfrę 8, bądź zwiniętą ciasno literę S. Bułeczki przekładałam na blachę wyłożoną papierem do pieczenia, przykryłam folią i zostawiłam na niepełną godzinę, w ciepłym miejscu, aby podwoiły objętość.

Piekarnik nagrzałam do 210 st. C. Wyrośnięte bułki posmarowałam rozmąconym jajkiem, a w środek każdej spirali mocno wcisnęłam rodzynkę. Piekłam bułeczki 11 minut. Po wyjęciu z piekarnika trzeba poczekać 5 minut, a potem można jeść :-) Są doskonałe do kawy albo gorącej czekolady.












Początkowo korzystałam z przepisu SimplyRecipes, jednak zmodyfikowałam go na swoje potrzeby.

10 grudnia 2015

Wigilijna kasza Kuba



Prababcia Helena pochodziła z Krosna. Umarła kiedy miałam 5 lat więc wspomnienia o niej są bardzo mgliste - pamiętam, że miała długie, siwe włosy spięte w kucyk, że była szczupła i że odsmażała ziemniaki na patelni, krojąc je w plasterki i przypiekając z dwóch stron. Niesamowite jest, to że ci, którzy odeszli, często zostają z nami w zwyczajach jakie wnieśli do rodzinnych tradycji. Co roku, w Wigilię, w moim rodzinnym domu obowiązkowym daniem jest kasza Kuba, którą robiła babcia Hela. Karpia może nie być, może być barszcz zamiast grzybowej, lub grzybowa zamiast barszczu, ale kasza musi-być. Zawsze. Zagadką rodzinną jest to, skąd ta potrawa, bez wątpienia pochodząca od czeskiego 'hubnika', przyrządzanego w rejonach Gór Orlickich trafiła do krośnieńskich przodków. W czasach kiedy internet i blogi kulinarne były fantastyką mógł to być przypadek, bądź nieznane mi ogniwo rodzinnej historii.
Moja mama od zawsze przygotowuje ją w ogromnym garze, tak, że po 8-10 osobowej wieczerzy wigilijnej zostaje jeszcze połowa, którą się dojada w pierwszy i drugi dzień świąt. Jak coś zostanie, to jest zamrażane. Pamiętam srogie zimy w dzieciństwie i przykryte garnki stojące na mrozie na balkonie, otulone puchatym kożuchem świeżego, bieluśkiego śniegu. Zawsze był tam garnek z kapustą i grzybami oraz garnek z kaszą. I absolutnie, ale to w żadnym wypadku nie robiło się tej kaszy w ciągu roku - mimo, że cała rodzina za nią tęskniła. W tym roku złamałam tradycję - na potrzeby tego posta zrobiłam kaszę Kuba w połowie grudnia ;-) Jest to danie o niepozornym wyglądzie - szarobure, nieciekawe w formie, jednak jego smak i zapach to coś co jest dla mnie esencją świątecznego nastroju - surowość jęczmienia, zapach czosnku i suszonych grzybów oraz masło, które nadaje kaszy muślinowej struktury - idealne comfort food na zimę. I choć dzisiaj kasza wyszła tak jak powinna, to wiem, że ta robiona na Wigilię będzie mi smakowała inaczej, wyjątkowo :)

Wigilijna kasza Kuba

10 porcji 

700g kaszy jęczmiennej (średnia mazurska, bądź perłowa)
1 kostka masła
1 upakowana szklanka suszonych grzybów
woda z moczenia i gotowania grzybów
4 ząbki czosnku
sól
świeżo mielony pieprz

Kaszę płukam raz, wkładam do garnka z grubym dnem i zalewam wodą tak, aby było jej więcej niż kaszy (około 2 cm ponad poziom kaszy), delikatnie solę, dodaję połowę podanej porcji masła i gotuję na małym ogniu, mieszając dokładnie co jakiś czas i sprawdzając czy nie przywiera do dna.
Namoczone grzyby zalane wodą stawiam w garnku na drugim palniku - w czasie gotowania kaszy kiedy płynu zaczyna powoli brakować dolewam po nalewce wody z grzybów (można użyć sitka aby odcedzić grzyby). Kiedy wody w garnku z grzybami zaczyna brakować dolewam wrzątku i dalej podlewam taką grzybową wodą gotującą się kaszę. Całą czynność powtarzam, aż kasza i grzyby będą ugotowane.
Pod koniec gotowania do kaszy dodaję roztarty czosnek, tak aby jeszcze chwilę się gotował - aby nie był surowy,  jednocześnie aby jego smak się nie wygotował. Grzyby mielę i wrzucam do kaszy, dodaję pozostałe masło, czarny pieprz i ewentualnie sól. Mieszam dokładnie i jeszcze chwilę podgrzewam.

Dokładnie tak przygotowywała tę kaszę moja prababcia, ale wiem, że taką kaszę można przygotowywać także w piecu, wypiekając ją z grzybami, widziałam także przepisy w których występuje majeranek bądź nie dodaje się masła. Jednak to już nie moja bajka :)


6 grudnia 2015

Piernikowe muffiny z szafranem

 


Końcówka zabieganego, emocjonującego tygodnia:
- Mamo, a co upieczesz na Mikołajki?
- ?
- No przecież mieliśmy coś przynieść...
Na zegarku godzina do wyjścia. Na szczęście są jeszcze muffiny, idealny wynalazek dla zabieganych.

Te muffiny to potrzeba chwili. Są aromatyczne i proste, a szafran nadaje im ładniejszego odcienia szarości.


Piernikowe muffiny z szafranem

12 sztuk

Składniki suche:
  • 1 1/2 szklanki mąki pszennej
  • 1/2  szklanki mąki pszennej pełnoziarnistej
  • 1/2 szklanki otrębów
  • 1 łyżeczka sody oczyszczonej
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1 łyżka przyprawy do piernika
  • szczypta szafranu
  • szczypta soli 
  • otarta skórka z 1/2 cytryny
Składniki mokre:
  • 1 jajko
  • 250 ml mleka 
  • szczypta szafranu
  • 70g masła
  • kopiasta łyżka jogurtu naturalnego

Piekarnik rozgrzewam do 190 st.C.
Formę do muffinów (na 12 sztuk) wykładam papilotami.
Składniki suche mieszam w misce.
Rozpuszczam masło, wlewam do osobnej miski razem z mlekiem i szafranem, dodaję jajko i jogurt. Mieszam dokładnie.
Łączę zawartość obu misek, mieszając szybko, niezbyt dokładnie, tak aby tylko połączyć składniki suche z mokrymi. Przekładam od razu do foremek i wkładam do piekarnika. Muffiny muszą się piec 25 minut. 




























19 listopada 2015

Pigwa, rzodkiew, roszponka



Niezwykle piękna i bardzo niedoceniana. Pigwa ma postać uroczego mini-drzewka, efektownie kwitnie, a jej owoce są niezwykłe. Pewnie dlatego tak uważam, bo lubię żółty kolor, a tu, miesza się on z odcieniami zieleni i seledynu tworząc obiekt, który sam w sobie jest małym dziełem sztuki. Zresztą owoce pigwy kojarzą mi się obfitującymi martwymi naturami XVII wiecznych niderlandzkich malarzy.
Myślę, że niejeden śmiałek zderzył się z nieprzystępną pigwą próbując ją ugryźć jak zwykłe jabłko, lub gruszkę. I co wtedy? Rozczarowanie. Ten piękny i aromatyczny owoc okazuje się...niejadalny?
Nic bardziej mylnego. Pigwa wymaga po prostu obróbki i to niezbyt skomplikowanej, a efekty są bardzo smaczne. Po obraniu (polecam ostry i poręczny nożyk, bo niektóre okazy bywają bardzo łykowate) i pokrojeniu można ją:
-  po prostu udusić w niewielkiej ilości wody z dodatkiem miodu/cukru i startej skórki cytrynowej, a następnie wykorzystać jako dodatek do owsianki/jaglanki lub zjeść tak po prostu,
- skarmelizować i wykorzystać jako obłożenie sernika, pavlowej, dowolnego ciasta lub zapiec pod kruszonką,
- albo skarmelizować w żeliwnej patelni, a następnie przykryć rozwałkowanym ciastem i zapiec w pigwowej wersji Tarty Tatin,
- spróbować wykorzystać jako dodatek do gulaszu bądź, po uduszeniu, do sałatki
- wykorzystać do przetworów: marmolady, kompotu czy nalewki.

Ja dziś zrobiłam prostą sałatkę, która świadczy o tym, że jesienno-zimowe sałatki są równie smaczne i orzeźwiające jak te letnie. Dlatego: porzuć szklarniowe ogórki, pomidory i sałaty lodowe i spróbuj coś sezonowego!


 

Sałatka z pigwy, białej rzodkwi z orzechami włoskimi, kozim serem i roszponką

Składniki:
  • 4 duże pigwy
  • 1 duża, biała rzodkiew
  • 100g koziego sera
  • garść wyłuskanych orzechów włoskich 
  • świeżo mielony pieprz czarny
  • oliwa
  • 3 łyżki miodu
  • łyżeczka soku z cytryny
  • skórka z cytryny
  • 3-4 duże garście roszponki

Pigwę oczyszczam z gniazd nasiennych i kroję w półksiężyce, wkładam do rondelka i zalewam wodą, tak aby sięgała 1-2 cm powyżej pokrojonych owoców, dodaję miód, skórkę i sok z cytryny. Gotuję na wolnym ogniu 30-40 minut aż pigwy będą miękkie, a woda się zredukuje i powstanie lekki syrop.
Mieszam w misce roszponkę, pokrojoną w cienkie krążki rzodkiew, pigwę, posypuję pokruszonym serem kozim i lekko podprażonymi orzechami włoskimi oraz świeżo mielonym pieprzem. Skrapiam oliwą z oliwek i syropem z gotowania pigwy.







8 listopada 2015

Gęsina i powolny weekend





Czasami zbieg nieoczekiwanych okoliczności uziemia nas i zatrzymuje. Znalazłam się w takiej sytuacji w ten weekend. Zanim się zaczął udało mi się wyjść na szybkie zakupy i zgromadzić zapasy. Pośród nich znalazła się świeża żurawina, pierwsze przyzwoite w smaku mandarynki oraz nogi z gęsi. Korzenne przyprawy, przepyszne, twarde jabłka oraz spory zapas korzeniowych warzyw, m.in. ekologiczna marchew i pietruszka, czekały na mnie w mojej niewielkiej spiżarni.
W sobotę dzień już o poranku wyglądał jak zmrok, był ponury i ciemny. Zupa z dyni z chrupiącym bekonem, drożdżowe racuchy z jabłkami i ciepły koc po obiedzie - to było jedyne antidotum. Dzieci, o dziwo, były bardzo spokojne, mimo dokuczliwego przeziębienia poddały się tej jesiennej aurze. Wieczorem, kiedy już spały, wrzuciłam do moździerza przyprawy i utłukłam je na drobny proszek. Korzenny aromat przypomniał mi święta i zdałam sobie sprawę, że to już-tuż-tuż.

- Jutro zrobię je na obiad, ale następne, które kupię, przerobię na rilletes - pomyślałam okrawając gęsie udka z nadwyżek tłuszczu. Pokroiłam te skórki drobno, wrzuciłam do garnuszka i postawiłam na ogniu, aby potem zlać jasnozłocisty tłuszcz do słoika i schować jak drogocenny, kuchenny skarb do lodówki. Kto próbował ziemniaków z gęsim tłuszczem, ten wie o czym mówię.
Dzisiejszy poranek zaskoczył mnie w łóżku plamami ostrego słońca. Było cudownie na zewnątrz, niestety za wcześnie jeszcze na wyjście po chorobie. Kuchnia rano była taka jasna i chłodna. Parząc sobie poranną kawę włożyłam gęsie udka do piekarnika, aby się piekły przez kilka godzin, tak, że były gotowe akurat w porze obiadowej.







Mięso zrobione w ten sposób jest delikatne i aromatyczne, korzenne przyprawy zaś podkreślają to co dobre w gęsinie, a kryją to, co nie wszystkim odpowiada, w zapachu gęsiego tłuszczu na przykład (choć mnie osobiście on nie przeszkadza). Dzięki temu, moja córka zjadła dziś obiad i poprosiła o dokładkę, co było dla mnie miłym zaskoczeniem.

Gęsie udka pieczone w korzennych przyprawach

składniki:
  • 4 nogi gęsi 
  • 4 jabłka
  • 1/2 cytryny
  • 4 mandarynki 
  • 2 łyżki miodu
  • sól
przyprawa "Pięć smaków":
  • łyżka startego cynamonu
  • łyżka utłuczonego anyżu
  • łyżka utłuczonych ziaren kopru włoskiego
  • łyżka utłuczonych goździków
  • łyżka pieprzu czarnego, świeżo utłuczonego (oryginalnie pieprz seczuański)

Składniki przyprawy korzennej tłuczemy w moździerzu. Umyte i osuszone mięso nacieramy przyprawą, solą i skórką z 1/2 cytryny, przekładamy do szklanej miski i odkładamy przykryte do lodówki na kilka godzin, ja odłożyłam na noc.
Przed pieczeniem mięso musi być w temperaturze pokojowej. Piekarnik nagrzewamy do 130 st.C. Do brytfanki lub głębokiej blachy wlewamy sok z mandarynek wymieszany z miodem, układamy nogi skórą do dołu, wrzucamy jabłka pokrojone w ćwiartki i połówkę cytryny, przykrywamy i pieczemy 2 godziny, następnie odwracamy skórą do góry i pieczemy kolejne 2 godziny. Mięso musi cały czas mieć płyn w brytfance, więc trzeba co jakiś czas sprawdzać czy nie wyparował, aby gęsina się nie przypaliła. W razie konieczności płyn trzeba uzupełnić (ja nie musiałam tego robić) i dokładnie przykryć brytfankę lub blaszkę. Na koniec odkrywamy mięso i przypiekamy pod grillem 2-3 minuty, aż skórka się zezłoci.
Ja przygotowałam do gęsich udek sos żurawinowy i podałam je z pieczonymi warzywami korzeniowymi i ziemniakami oraz sosem, który zlałam do rondelka i odtłuściłam nieco, zdejmując nadmiar tłuszczu łyżką.




5 listopada 2015

Dyniowe gnocchi z palonym masłem i szałwią



Uwielbiam to proste danie. Delikatne, żółtawe od dodatku dyni kluseczki, aromat palonego masła i chrupiące listki szałwii. Solo albo jako dodatek do gęsi, która późną jesienią pojawia się na stołach. Jest to jedzenie pełne dymnego, orzechowego smaku, z odrobiną słodyczy. Kojarzy mi się z listopadowym popołudniem kiedy nad polami unoszą się smugi dymu z palonych liści, rozsnute w powietrzu niczym strzępy waty.
Masła potrzeba naprawdę niewiele - jego wyrazisty smak ma tylko podkreślić smak gnocchi, nie dominując ich.

 

Dyniowe gnocchi z palonym masłem i szałwią


Składniki:
  • 400g ziemniaków (najlepsze będą mączyste typu C)
  • 1 jajko
  • 1 szklanka puree z dyni 
  • 1- 1 1/2 szklanki mąki
  • duża szczypta świeżo mielonej gałki muszkatołowej
  • sól (ok. 1/2 łyżeczki)
  • świeżo mielony pieprz
  • 3 łyżki tartego parmezanu
  • 5 łyżek masła
  • świeże listki szałwi
  • zestrugany parmezan do podania

Ziemniaki trzeba ugotować w mundurkach, odcedzić i odparować. Jeszcze gorące obrać, wspomagając się widelcem albo silikonową łapką i od razu przepuścić przez praskę. Całkowicie wystudzić.
Puree z dyni włożyć do rondelka i postawić na średnim ogniu, odparować 20-30 minut, aż stanie się gęstsze. Przestudzić.
Nastawić duży garnek z osoloną wodą do gotowania gnocchi.
Ziemniaki, puree z dyni, jajko, gałkę muszkatołową, parmezan oraz sól i pieprz wymieszać szybko w misce. Wsypywać mąkę po trochu i krótko zagniatając wyrobić miękkie ciasto - ważne aby zrobić to naprawdę szybko. W zależności od rodzaju ziemniaków oraz gęstości puree dyniowego ciasto może wymagać odrobinę więcej mąki - konsystencja ciasta ma być dosyć luźna, ciasto miękkie ale nie może się kleić do rąk i musi być na tyle zwarte aby dało się je formować.
Z ciasta odrywać kawałki, umączonymi rękoma formować długie wałki grubości kciuka, następnie kroić je na małe kluseczki wielkości ok 1cm. W takiej formie można je już gotować, można nadać im też za pomocą widelca lub specjalnej deski do gnocchi typowy karbowany wzór. Najlepiej cała czynność formowania gnocchi wykonać na dużej desce - kluseczki są delikatne, łatwiej będzie je będzie zsunąć prosto z deski do wrzątku.
Gotować gnocchi partiami - wystarczy, że wrzucone na wrzątek wypłyną i pogotują się 1-2 minuty.
W międzyczasie w dużym rondlu rozpuścić masło zostawić na średnim ogniu. Kiedy na powierzchni pojawi się piana, ale masło nie będzie jeszcze brązowe wrzucić całe listki szałwii. Smażyć listki aż masło stanie się złocisto-brązowe, uważać aby się nie spaliło.
Gnocchi polać masłem i posypać smażonymi listkami szałwii oraz parmezanem.







31 października 2015

Dyniowa drożdżówka


Podobno jeśli ktoś chce sprzedać dom lub mieszkanie powinien upiec w nim szarlotkę tuż przed spotkaniem z potencjalnymi nabywcami. 
Od dziś wnioskuję, by do szarlotki dołączyć tą właśnie odrywaną drożdżówkę. Przepis jest niezbyt skomplikowany ale efekt... przerósł moje najśmielsze oczekiwania. 
Przepis znalazłam w mojej ulubionej książce, Kinfolk 'The Table'. Autorem przepisu jest małżeństwo mieszkające w Kopenhadze - nie dziwi więc podobieństwo tego wypieku do tradycyjnych, szwedzkich bułeczek cynamonowych Kanelbullar. Państwo Sailsbury stawiają w życiu przede wszystkim na relacje z rodziną i przyjaciółmi, ich dom jest zawsze otwarty, a ich nastawienie pełne ciepła i gościnności. Potrafię sobie wyobrazić ich dom, pachnący cynamonem i gałką muszkatołową, zupełnie tak jak ta drożdżówka.



Ciasto z tego przepisu jest idealne - elastyczne i miękkie. Na początku wyrabiania może wydawać się zbyt luźne - to się zmieni, więc postarajcie się powstrzymać od dodawania zbyt dużej ilości mąki. 
W przepisie zaznaczam ile cukru użyłam, ponieważ jak dla mnie wypiek w oryginalnym wydaniu jest odrobinę za słodki, podobnie jak do kanelbullar zmniejszyłam nieco ilość cukru. Z drugiej strony myślę, że to o tę słodycz chodzi, wszak dnie są coraz krótsze, nadchodzą jesienne smutki, a kawałek takiego słodkiego, pachnącego ciasta to typowe 'comfort food' - nie chodzi o to aby zjeść dużo, ale aby nasycić się esencjonalnym, wyrazistym smakiem.
Ulepszyłam nieco przepis zastępując orzechy pekan swojskimi orzechami laskowymi, jeszcze nie do końca wysuszonymi, które wrzuciłam na patelnię i dobrze wyprażyłam. I jeszcze masło - poszłam parę minut dalej i pozwoliłam aby moje masło przeznaczone do lukru zbrązowiało w garnuszku i uwolniło orzechowy aromat, który tak wspaniale się komponuje z dyniowymi potrawami. 



Dyniowa drożdżówka  

z cynamonem, orzechami laskowymi i lukrem z palonego masła i syropu klonowego

składniki na ciasto:
  • 4 łyżki masła (60g)
  • 1/2 szklanki mleka (120 ml)
  • 2 1/4 łyżeczki suszonych drożdży (7,5 g)
  • 1 1/4 szklanki cukru (250g) / ja użyłam 200g, następnym razem spróbuję użyć 180g
  • 3/4 szklanki puree z dyni (170g)
  • łyżeczka solo
  • 2 1/2 mąki chlebowej (425gram) / spokojnie można użyć mąki luksusowej lub dowolnej 650
  • 2 łyżki oliwy z oliwek
  • 2 łyżeczki cynamonu
  • 1/2 łyżeczki świeżo startej gałki muszkatołowej  
W małym garnuszku rozpuścić 2 łyżki masła i zostawić jeszcze na srednim ogniu na 2-4 minuty, aż na dnie widać będzie brązowe strzępki ściętego białka, nie mieszać. Zdjąć z ognia, wlać mleko i kiedy mieszanina będzie miała ok. 40 st.C wrzucić drożdże i 50 gram cukru. Wymieszać i odstawić na 10 minut, aż mieszanina się zapieni.
Dodać puree z dyni, sól i jedną szklankę mąki. Dokładnie wymieszać i kiedy masa będzie jednolita stopniowo dosypywać resztę mąki i wyrabiać, od 6 do 8 minut, aż ciasto będzie miękkie i elastyczne i tylko delikatnie lepkie. Przełożyć do wysmarowanej oliwą miski i przykryć szczelnie folią spożywczą, odstawić w ciepłe miejsce na 1 1/2 godziny, aż podwoi swoją objętość.
W międzyczasie wymieszać resztę cukru z cynamonem, gałką i pozostałymi 2 łyżkami masła.
Wyrośnięte ciasto wyjąć z miski i wyrobić jeszcze 2 minuty. Rozwałkować na prostokąt (30x23cm), rozsypać równomiernie cukrowo-cynamonową mieszankę i lekko docisną do ciasta.
Prostokąt pokroić na paski wzdłuż (4-6 pasków w zależności od wielkości foremki), położyć je delikatnie jeden na drugim a następnie powstały stos pokroić na kwadraty i ułożyć na sztorc w wysypanej mąką prostokątnej foremce. Przykryć ściereczką i odstawić na 30 minut w ciepłe miejsce do wyrośnięcia.
Piekarnik rozgrzać do 180 st. C. Ciasto piec 30-35 minut, aż będzie złoto-brązowe. Delikatnie przełożyć upieczoną drożdżówkę na kratkę i przestudzić - ja przestudziłam ją lekko i z powrotem włożyłam do foremki, żeby mi się nie rozleciała, ponieważ użyłam zbyt małej formy i ciasto bardzo wyrosło w górę.
Polać polewą, przepis poniżej:

Polewa z palonego masła i syropu klonowego

składniki na polewę:
  • 3/4 szklanki cukru pudru
  • 2 1/2 łyżki syropu klonowego
  • 1 łyżka masła
  • 1-2 łyżki mleka
  • prażone na patelni orzechy laskowe (lub pekany)
Masło rozpuścić w rondelku i pozostawić bez mieszania na 2-3 minuty aż się zezłoci. Przelać do miski i przestudzić lekko. Dodać cukier puder, syrop klonowy i powoli dolewać mleko, aż polewa zrobi się gęsta ale jeszcze lejąca.
Polać drożdżówkę polewą i posypać prażonymi orzechami.

...............

Przydać się mogą:

- keksówka Tala
- kratka do studzenia Tala
- rękawica kuchenna Ferm Living



 

Przepis na tę drożdżówkę jest moim skromnym wkładem w blogowy Festiwal Dyni 2015


30 października 2015

Coffee Synergia. Naprawdę dobre miejsce.



Koniec października. Przedziwny okres. Czas przestawiony o godzinę do tyłu, a taka kolosalna różnica w funkcjonowaniu. Mglisty, ponury świt zamienia się w okamgnieniu w słoneczny poranek, czas nabiera tempa - jeśli spacer ma być po obiedzie to może zahaczyć o zmrok dlatego przestawiłam wojaże z wózkiem na przedpołudnia, aby nasycić się gasnącym słońcem. 
Pamiętam zeszłe lata, całe dnie w swojej pracowni przy projektach, jesienne popołudnia mylące się z wieczorem, pośpiech aby uciec przed zmierzchem. Czuję, że moje podwojone niedawno macierzyństwo zatrzymało mnie, zwolniło, chwyciło w rozpędzie abym mogła sama sobie powiedzieć: oddychaj, popatrz, poczuj, przeżyj. Jest inaczej, momentami ciężej, momentami wyjście do pracy, do biura wspominam jako luksus, ale nie mogę porównywać tego bo to dwa różne światy. Teraz jest świat wymagający, ale nadzwyczaj piękny, świat pogłębiania relacji z przemiłym, uśmiechniętym, malutkim jegomościem oraz jego starszą siostrą :-)
Tak więc z racji zmiany czasu i krótkich dni stawiamy ostatnio akcent na poranki i do-południa. Nagle śniadania nabrały większego znaczenia, a poranna kawa stała się jeszcze bardziej potrzebna dla sennej głowy. Wybraliśmy się dzisiaj na spacer, najpierw park, potem targowisko: orzechy laskowe, parę niedużych dyń piżmowych, żurawina, a potem wyrwanie taty z pracy i wypad na kawę. Przepyszną kawę.

Coffee Synergia to miejsce przepięknie zaaranżowane, wykorzystujące walory starej kamienicy, gdzie ktoś o świetnym poczuciu estetyki połączył stare z nowym. Jest neutralna podłoga, białe ściany, stoły z grubych, starych desek z dostawionymi dizajnerskimi krzesłami vitra, fajnie zaaranżowany bar gdzie dekoracją samą w sobie są przepiękne akcesoria do parzenia kawy. Na ladzie piętrzą się patery z ciastami a na czarnej ścianie za barem jest ładnie wypisane obszerne menu lokalu - zawsze zwracam uwagę na ten element wystroju knajp i mam bzika na punkcie ładnego charakteru pisma, tu mi pasowało :)





Przejdźmy do sedna: kawa. Jest to zdecydowanie jedno z lepszych miejsc w Katowicach oferujące cały wachlarz fantazji na temat kawy: poprzez tradycyjne kawy z ekspresu ciśnieniowego do kaw zaparzanych metodami alternatywnymi. Jest drip, aeropress, chemex oraz bajerancki syfon. Dodatkowo oferta wysokiej jakości ziaren z całego świata, które są świeżo palone i dostarczone do kawiarni w krótkim czasie po wypaleniu - jest więc w czym kombinować. My zamówiliśmy ziarna z Brazylii oraz Etiopii parzone metodami chemex (7,50) i aeropress (8,50). Cóż mogę powiedzieć - kawy były doskonałe. Taki napar, bez absolutnie żadnych dodatków jest oddaniem szacunku do produktu i rytuału jakim w wielu kulturach jest picie kawy. 

Przy tej kawie jedzenie odeszło zdecydowanie na plan dalszy - choć w wielu "kawiarniach" jest często odwrotnie, słaba kawa jest dodatkiem do jedzenia. Tutaj absolutnie to kawa jest numerem jeden. Tak, byliśmy tam dla kawy, aczkolwiek o jedzeniu wspomnę w kilku słowach. Zamówiliśmy 3 kawałki ciast (9,00 za spory kawałek). Tarta grejpfrutowa z bezą była naprawdę bardzo smaczna. Godna towarzyszka dla mojego aeropressa. Zdecydowanie nie obroniła się Tarta Tatin, w której nie smakowało mi zbyt namoczone ciasto i brownie, od którego oczekiwałam czegoś więcej. Mogłabym się tu rozwodzić, ale nie chcę, bo naprawdę wierzę, że to miejsce ma ogromny potencjał - być może cukiernik miał gorszy dzień :) 

Zamówiliśmy także wytrawne pozycje z menu. Moje śniadanie w postaci omleta z szynką (12,50) było w porządku, omlet był pyszny, świeży, z dobrą wędliną. Co do pieczywa: dla mnie osobiście chleb jest nie dodatkiem, ale równoprawnym składnikiem takiej wersji śniadania, dlatego mógłby być lepszej jakości, jako że wg mnie Śląsk słynie z najlepszego pieczywa na Ziemi. Był oczywiście świeży, ale z tych chlebów farbowanych karmelem, co to udają, że są zdrowsze. Ale...prawda jest taka, że ja mam hopla na punkcie chleba więc składam to niezadowolenie na swoją wyśrubowaną obsesję :) Domowy burger (22,00) mojego towarzysza był za to bez zastrzeżeń bardzo okay.

Muszę też wspomnieć o wyjątkowej ścianie w tej kawiarni, będzie się ona śnić Wam po nocach. Ściana po sufit zapełniona ustrojstwem dla kawomaniaków. Wszelakie kolby, czajniczki, pressy, filtry, słoiczki, młynki do zakupienia na miejscu. Wspaniała sprawa, tym bardziej, że od dawna mierzę się do zakupu takiego ekwpiunku - po dzisiejszej wizycie wyszliśmy zakręceni czy chemex, czy aeropress czy nowe kawiarki.. Sprawa jest do przemyślenia ale ceny porównywaliśmy z ofertą internetową i mogę stwierdzić, że są naprawdę dobre.  

W Synergii jest czym oddychać, lokal jest przestronny i dobrze zaaranżowany. Dzięki tej przestgrzeni oraz bardzo dobrej i miłej obsłudze czułam się tu swobodnie i miałam odczucie, że goście również, mimo, że przekrój społeczny był bardzo szeroki (za co uwielbiam takie miejsca). Biznesowe spotkanie, kawa w przerwie od pracy, spotkanie freelancerów, przystanek w podróży, para z dziećmi, spotkanie koleżanek. W lokalu jest oczywiście wi-fi. Z tego co zauważyłam, jest to także lokal przyjazny czworonogom. Lokal ma kącik z zabawkami dla najmłodszych oraz wysokie krzesełko. Minus za brak stolika do przewijania, choć widząc jak niewielka jest toaleta rozumiem, że nie jest to łatwe do zrobienia. No, cóż, nie wszystko da się pogodzić i nie ma miejsc idealnych ale z pewnością odwiedzę to miejsce jeszcze nie raz w poszukiwaniu kawowych przygód, bo w tym Synergia celuje w dziesiątkę i za to brawo.





 
Coffee Synergia
Andrzeja 29/2
Katowice

22 października 2015

Smoothie z dyni




Nawet nie wiem, kiedy słońce odeszło. Rano ulice polukrowane nocnym deszczem przypominają mi o dwóch zgubionych parasolach (w zasadzie jednym, drugi pożyczyłam). Przyszły chmury, jak watoliną zasnuły niebo, tak że dzień powoli zaczyna się zbierać tuż po obiedzie. Z aparatem na szyi i stertą naczyń szukam światła po domu, mamrotam na własny upór i ortodoksyjną od lat zasadę "fotografuję tylko w świetle dziennym".

Na śniadanie owsianka z wściekle pomarańczową persymoną, która wywabia wszechobecną szarość. Włączam piekarnik na 220 st. C, wkładam na blasze ćwiartki dyni, a potem dopijam kawę patrząc w pomarańczowe okienko pieca.




Dynia to pocieszający owoc. Jesienne kolory zatrzymuje na długo, na zimowe dni kiedy kolorowe liście już dawno zgniją pod białym kocem śniegu. Jeśli tylko ma zachowany ogonek przetrwa naprawdę długo.

Cieszę się, że mogłam wrócić do pisania tego bloga i m.in. wziąć udział w tegorocznym Festiwalu Dyni. To fajna okazja do wypróbowania nowych przepisów, zainspirowania się albo pokombinowania z własnymi pomysłami. Dynia jest u mnie na tapecie już kilka tygodni. Piekę ją, miksuję, gotuję, jem, rysuję, czytam o niej. Poluje na nią, choć nie jest to proste.

Jak przygotować dynię? Najprościej jest ją pokroić, oczyścić i upiec, a potem zmiksować na aksamitne dyniowe puree. W takiej formie można ja wykorzystać od razu bądź zamrozić, potem można jej użyć od dań mącznych, poprzez zupy-kremy, do rozmaitych wypieków. Albo zrobić pyszne smoothie z dyni.


 

Dyniowe smoothie z kokosową bitą śmietaną

Składniki na 2-3 smoothies:
  • 1 szklanka puree z dyni
  • pół szklanki soku z pomarańczy
  • banan
  • 1/2 łyżeczki cynamonu
  • 1/2 łyżeczki startego imbiru
  • szczypta gałki muszkatołowej
  • wodnista część mleka kokosowego niewykorzystana do bitej śmietany 
  • opcjonalnie dowolne słodzidło do smaku: cukier/syrop/miód (dla mnie słodycz banana i pomarańczy była wystarczająca)
  • skórka z cytryny, starty cynamon do dekoracji
Kokosowa bita śmietana:
  • puszka dobrze schłodzonego mleka kokosowego
  • 2 łyżki cukru pudru
  • kilka kropli soku z cytryny
  • szczypta soli

Składniki na smoothie zmiksowałam w blenderze, dolewając wodnistą część mleka kokosowego potrzebnego do kokosowej bitej śmietany. W zależności od upodobania (i gęstości puree co jest czasem sprawą indywidualną) można trochę rozrzedzić smoothie dodając kilka łyżek więcej soku z pomarańczy bądź dowolnego mleka roślinnego. Gotowe, aksamitne smoothie można już przelać do szklanek, lub do stylowych słoiczków.

Do osobnej miski włożyłam składniki na kokosową bitą śmietanę wraz z gęstą warstwą mleka kokosowego z puszki. Ubiłam i gotową bitą śmietanę przełożyłam łyżeczką na wierzch smoothies.


Przydać się mogą:
- stylowa ceramiczna wyciskarka do cytrusów Mason Cash
- zester i tarka do cytrusów Tommorows Kitchen
- klasyczny słoik Weck
- blender Zelmer (używam z powodzeniem od lat)