29 sierpnia 2019

Sielskie wakacje [oraz przepisy na szakszukę i na pizzę]






Ostatnie dni wakacji

Ostatnie dni wakacji zawsze wydają się być takie intensywne. Miasto zakorkowane od rana, upalne dni, więc i plan dnia dostosowany do zbliżającej się fali gorąca - trzeba zdążyć zrobić jak najwięcej rano, zanim przytłoczy nas temperatura.
Na biurku w pokoju córki już stoją rządki podpisanych zeszytów, piórnik wypełniony naostrzonymi ołówkami i plecak. Od tygodnia staramy się być już w rutynie tygodniowej, więc ja wstaję pół godziny przed dziećmi, piję ciepłą kawę, mam chwilę na oddech, modlitwę, zebranie myśli w jedną całość, konstrukcję, którą będę w ciągu dnia musiała przebudowywać parę razy, bo przy małych dzieciach zakładka błędu jest spora.

W tych momentach porannego zawieszenia będę otwierać zawekowane wspomnienia wakacji i wdychać namiastkę ich prawdziwego aromatu. Cały zeszły rok wspominałam Chorwację, zapach morza, smak fig i soli na opalonej skórze. Teraz jest ten moment, dokładnie ta pora, o której wyjeżdżaliśmy rok temu nad Adriatyk - ten sam układ słońca, to samo światło, ten sam zgiełk zakorkowanego miasta na kilka dni przed pierwszym, szkolnym dzwonkiem. W tym roku nie pojechaliśmy na utęsknione południe, za to spędziliśmy prawie 3 tygodnie pośród polskich wzgórz.






Kotlina Kłodzka

Pierwszy niecały tydzień to była Kotlina Kłodzka, którą odwiedziłam po raz pierwszy. Tak piękna, jak mi się wyobrażało, taka tajemnicza, o jakiej czytałam w książkach Olgi Tokarczuk.
W wynajętym dla całej naszej grupy przyjaciół gospodarstwie spędziliśmy kilka zwolnionych chwil, jedząc niespieszne śniadania na tarasie z widokiem na wzgórza i zarośnięte, zielone kotlinki.
Królowały owsianki z owocami, jajecznice i baronowa slowfoodowych śniadań: szakszuka.
Niezwykłe móc jeść śniadanie pośród bliskich ludzi i pośród widoków zapierających dech w piersiach.





Powyżej gospodarstwa ciągnęły się pola pszenicy, która pod koniec lipca była złota i jeszcze na tyle silna, aby trzymać kłosy zwrócone w stronę nieba. Kiedy dotykałam tych kłosów, odbijały się od siebie, ciężkie i sprężyste, a ja widziałam w nich pachnące bułki, chleb i drożdżowe z kruszonką.







W ciągu dnia robiliśmy objazdowe wycieczki z dziećmi zaglądając w leśne zakamarki Parku Krajobrazowego Gór Stołowych, dotykając prastarych, milczących skał, kilka godzin później jedząc lody w głośnym kurorcie, gdzie na skwerku przy pijalni wód kuracjusze słuchali ulicznych grajków otoczeni...palmami. Takie sacrum i profanum.

Zauroczyły mnie Wambierzyce odkryte w poszukiwaniu popołudniowej, niedzielnej Mszy. Pokryte patyną czasu miasteczko, skryte w fałdach gór, które na niewielkim skrawku terenu mieści imponującą bazylikę, z "filmowymi" schodami i zabudowę rodem z Włoskich pocztówek. Przecierałam oczy ze zdumienia i żałowałam, że burzowe chmury zagoniły nas do samochodów, bo miałam ochotę na krótki spacer z aparatem na przełaj tych kamiennych podwórek i wąskich uliczek.

 



Lekcja wdzięczności

Jest coś niezwykłego w tej geograficznej krainie. Natura wdzierająca się opuszczone zabudowania, tak jakby chciała odzyskać to, co zabrali jej ludzie. Biedne, zaniedbane czasami miasteczka i wsi, w których krusząca się architektura zdradza majętność poprzednich właścicieli i czasy dobrobytu. W sąsiednim gospodarstwie, jednym z niewielu, które w "naszej" wsi posiadało hodowlę zwierząt rozmawialiśmy ze spracowanymi gospodarzami, ludźmi, którzy doświadczyli w życiu tak wiele trudu, których życie od lat jest niezmiennie regulowane rytmem karmienia zwierząt, zasiewów i zbiorów, bez szansy na urlop od inwentarza. Ich gospodarstwo mnie urzekło: w przedwojennej stajence pośród krów przechadzały się koguty, a nad naszymi głowami fruwały jaskółki doglądając gniazd podwieszonych na zabytkowym, żebrowym sklepieniu. Nie widziałam w życiu piękniejszej stajenki.



Odchodząc dostaliśmy nie tylko wielką bańkę zakupionego mleka ale też dwie siatki cukinii, cebuli i sałaty z ogrodu oraz słoje korniszonów, kiszonych ogórków i patisonów. Czy w tym miejskim zgiełku znalazłby się ktoś, kto wpuściłby na swoje podwórko chmarę dzieci, porozmawiałby o życiu i śmierci, odsprzedałby plony swojego ogródka, a na pożegnanie jeszcze obdarował przetworami z własnej spiżarni? Myślę, że tego dnia otrzymałam dar dużo większy - krótką lekcję wdzięczności.




Dolina Sanu

Drugą część wakacji spędziliśmy w domku mojego Taty, tuż nad brzegiem przepięknej rzeki San.
San kojarzy mi się z domem. To dziwne, bo leży kilkaset kilometrów od miejsca, w którym mieszkałam jako dziecko. San był moim domem na czas wakacji, rok w rok, począwszy od momentu kiedy miałam 11 miesięcy i rodzice zabrali mnie pod namiot, do Mrzygłodu.
Przez wiele lat, w każde wakacje lądowaliśmy nad tą samą wodą, choć w różnych miejscowościach. Życie przez kilkanaście dni toczyło się wokół obozowiska, dzieci z którymi się bawiłam biegając między namiotami, ognisk, które ciągnęły się nieskończenie, póki rodzice nie zagonili nas do ciepłych śpiworów. To były wakacje o smaku pieczonych ziemniaków, smażonych brzan i kleni, które Tato przynosił z wędkarskich wypraw i kukurydzy prosto z pola, która wchodziła nam między zęby.




Lokalne smaki

Kilkanaście lat później rodzice kupili kawałek ziemi w Dolinie Sanu i postawili tam mały domek. Niedoceniałam go przez wiele lat, teraz doceniam nie tylko dlatego, że możemy tam jechać kiedy tylko chcemy, ale także dlatego, że to jest przepiękny ślad, który zostawiła moja Mama.

W małym, sprytnym piecyku zamontowanym przez mojego Tatę, opalanym drewnem i wyposażonym w mini piekarnik upiekliśmy pizzę - absolutnie mistrzowską, z cukinią, czosnkiem i jajkiem. Papierówki, których było wtedy zatrzęsienie trafiły pod kruszonkę. Najlepszym jednak posiłkiem był twaróg, zamówiony na wsi, z mleka od krowy, pasącej się na łące tuż obok naszego domku. Do tego był miód z miejscowej pasieki i mieliśmy prezentację tego, że da się czasami zjeść lokalnie - wszystkie produkty powstały przecież w obrębie jednego kilometra kwadratowego od nas.





W trakcie naszego sielskiego wypoczynku zrobiliśmy sobie przerwę na odrobinę miejskiego zgiełku, za to w cudownym wydaniu, bowiem Przemyśl, który odwiedziliśmy jest tak pięknym miastem, że marzę aby zrobić kiedyś osobny wpis na jego temat. W Przemyślu były lody, wizyta w księgarni i spacer po przecudnych uliczkach tego miasta o niesamowitej historii. Na rynku zjedliśmy lody w kawiarni Selfier - pistacja i lemon curd to moi absolutni faworyci tego miejsca.
 
Nowym odkryciem była plantacja eko malin w Ruszelczycach, gdzie kupiliśmy kilka kilogramów owoców aby przetworzyć je w pyszny sok do spiżarni. Zapewne otwierając zawekowane butelki zimą będę miała w sercu wspomnienie tego słonecznego lata, czasu dobrze naładowanych baterii.

Mam dla Was dwa przepisy: na moja szakszukę i pizzę z cukinią oraz garść linków na samym końcu tego posta :)







Szakszuka

  • 10 dużych mięsistych i dojrzałych pomidorów (lima albo bawole serca)
  • 2 czerwone papryki
  • 2 duże ząbki czosnku
  • 1/2 łyżeczki mielonego kuminu
  • 1/2 łyżeczki słodkiej, mielonej papryki
  • szczypta wędzonej papryki 
  • opcjonalnie: szczypta płatków chilli

  • 4 jajka
  • sól 
  • świeżo mielony pieprz
  • oliwa do smażenia + łyżka masła
  • świeżo posiekana bazylia do podania

Na głębokiej, płaskiej patelni rozgrzewamy oliwę i masło. Wrzucamy posiekany (!) czosnek oraz pokrojoną na cienkie paseczki paprykę. Smażymy na średnim ogniu aż warzywa lekko zmiękną. Dodajemy pokrojone w kostkę pomidory i przyprawy. Smażymy na średnim ogniu, aż pomidory będą całkiem miękkie, a ich sok prawie zupełnie odparuje od czasu do czasu mieszając.
Drewnianą łyżką robimy dołki w sosie pomidorowym i wbijamy jajka. Zmniejszamy ogień do minimum i smażymy bez przykrycia (!), aż białka się zetną, a żółtka będą ugotowane - aby to zrobić bez przykrycia i nie spalić białek można co jakiś czas końcem łyżki mieszać białko każdego z jajek nie naruszając żółtka.
Podawać gorące, najlepiej smakuje zjadane wprost ze wspólnej patelni :)






Pizza z cukinią, czosnkiem i jajkiem


Ciasto na pizzę (ok. 4 małych placków)
na 4 osoby
  •  
  • 1/2 kg mąki pszennej chlebowej lub luksusowej
  • 50g świeżych drożdży
  • 330 ml ciepłej wody
  • 1 łyżeczka cukru
  • 2 łyżeczki soli
  • 2 łyżki oliwy

Sos pomidorowy:

  • 10 dojrzałych pomidorów
  • 2 ząbki czosnku
  • sól i świeżo mielony pieprz
  • 1 łyżeczka oregano
  • 500ml passaty
  • 2 łyżki oliwy

Dodatki:

  • 1-2 zielone lub żółte cukinie  pokrojone w cienkie plastry
  • 4 ząbki świeżego czosnku pokrojonego w płatki
  • 8 suszonych pomidorów pokrojone w paseczki
  • 4 kulki mozzarelli (1 kulka na 1 placek)
  • 4 jajka
  • oliwa
  • sól, pieprz
  • oregano

Zaczynamy od przygotowania sosu: pomidory naciąć na czubku, sparzyć wrzątkiem, obrać ze skórki. Pokroic w kostkę. W głębszym rondlu rozgrzać oliwę, przesmażyć czosnek razem z suszonym oregano, dodać pomidory. Smażyć pomidory aż się rozpadną, następnie zalać całość passatą, dodać sól i pieprz i gotować na małym ogniu bez przykrycia aż sos stanie się gęsty (ok 1,5-2h).
W razie potrzeby można go zblendować lub przetrzeć przez sito.

W czasie kiedy sos się gotuje przygotować ciasto. Zrobić zaczyn: do miski wrzucić pokruszone drożdże, zasypać je cukrem, utrzeć łyżką aż staną się płynne. Dodać 30 ml ciepłej wody i 2 łyżki mąki, wymieszać i odstawić przykryte na 10 minut aż zaczyn "ruszy".
Do dużej miski przesiać resztę mąki, dodać zaczyn i wodę, wymieszać do lekkiego połączenia składników a następnie dodać sól i oliwę. Wyrabiać przez 10 minut starając się aby NIE dosypywać mąki - ciasto na początku będzie dosyć luźne i kleiste, ale z czasem zobaczycie, że stanie się coraz bardziej plastyczne. To dzięki glutenowi, który uaktywnia się w czasie wyrabiania. Wyrabiać aż powstanie gładka, miękka kula łatwo odchodząca od dłoni.
Przełożyć ciasto do miski, posmarować lekko oliwą i odstawić pod przykryciem na 1 godzinę, aż podwoi swoją objętość.

Rozgrzać piec do maksymalnej temperatury: moj piekarnik ma 300 st. max temperatury ale piecyk w naszym podbieszczadzkim domku można rozgrzać do prawie 350 st. i dodatkowo jest wyłożony szamotem, więc pizza z takiego pieca wychodzi doskonale. Jeśli jest taka możliwość warto użyć kamienia do pizzy.

Ciasto podzielić na 8 części, uformować je w kule. Przed formowaniem pizzy rozpłaszczyć kulę w dysk i dać jej chwilę "odpocząć" (choćby 2-3 minuty). Powoli rozciągac ciasto w dłoniach formując niekoniecznie równy okrąg (oczywiście można użyć wałka, ale pizza formowana ręcznie jest cudowna, trzeba tylko uważać aby miała równomierną grubość i żeby nie była za cienka w środku).

Ciasto połozyć na łopacie obsypanej kaszką manną lub semoliną (ew. wyłożonej papierem do pieczenia) a nastepnie:
- posmarować cienko oliwą,
- nałożyć 1 chochelkę sosu pomidorowego,
- posypać czosnkiem, rozsmarować,
- posypać porwaną kulką mozarelli
- obłożyć cukinią
- posypać suszonymi pomidorami.

Włożyć do pieca na 5 minut, po 3 minutach kiedy brzegi ciasta będą już wyrośnięte ale jeszcze nie przypieczone wbić jajko w środek i wstawić do pieca aż cała pizza się przyrumieni.



Garść tegorocznych, wakacyjnych perełek:

Kotlina Kłodzka
"Śląskie Jeruzalem" czyli miasteczko Wambierzyce
Kraina zrodzona z morza, czyli Park Krajobrazowy Gór Stołowych 

Dolina Sanu
Kawiarnia Selfier - Przemyśl, Rynek 2
Plantacja Eko Malin (Dolina Sanu) - Ruszelczyce 12A, Krzywcza
Sprawdzony Miód - sklep online Apimiodek







1 komentarz:

Olekx pisze...

Taki odpoczynek od miasta, wyciszenie, bardzo by mi się przydal:)
http://www.amos.auto.pl