30 maja 2015

Smak łąki


Zielenią nigdy nie mogę się najeść. Ani jej barwą, ani smakiem. Dzisiaj leżałam na wygrzanej trawie, gdzie poza skrawkiem nieba zewsząd otaczała mnie zieleń: krzewów, sosen o jaskrawo-zielonych, miękkich pędach, młodej trawy, drzew owocowych, na których gałązkach wiszą już małe, niedojrzałe owoce. Końcówka ciąży o takiej porze roku to prawdziwa bajka: dookoła życie toczy się pełną parą, ptaki uganiają się za sobą z taką zawziętością, że co rusz strząsają z gałęzi liście. Ziemia jest już ciepła, a powietrze pachnie akacjami.

Od kilkunastu dni jestem monotematyczna kulinarnie. Nie mogę się nasycić liśćmi. Jedna z moich ulubionych kompozycji ostatnio to mieszanka, która kojarzy mi się z wakacjami, jakie spędzałam co roku w Bieszczadach z rodzicami i siostrą, przez kilkanaście lat. Jeździliśmy w jedno miejsce, gdzie było dziko i ustronnie, gdzieś na końcu świata, tuż przy niewielkiej wsi, za nią asfaltowa droga się już urywała.
Przez kilka tygodni świeże mleko, sery, masło, jajka, miód z pasieki, a dookoła roślinność, tak obfita, czerpiąca swoją siłę z pobliskiej rzeki.
Na łąkach i w rowach kępy ziół i kwiatów. Pamiętam, jak czasami z mamą zbierałyśmy te zioła, a ja odkrywałam, że coś co było dla mnie zwykłym kwiatkiem do wianka ma właściwości lecznicze i może odżywiać ciało. Pamiętam też, że niektóre rośliny znałam z miasta, ale tam, w dziczy, przybierały zupełnie inne rozmiary, przerysowane i wybujałe, nierzeczywiste.




Moja interpretacja tego wspomnienia to prosta sałata z liści. Rukola prosto z grządki, której ostry smak kojarzy mi się z agresywnym zapachem dzikich pastwisk. Botwinka, słodkawa o ziemnym posmaku i koper: zielenina, która najmocniej kojarzą mi się z letnimi, ogrodowymi zupami, przyrządzanymi przez moją mamę. Mięta, czyli królowa łąk i przydrożnych rowów. Liście kolendry, ponieważ jej smak przypomina mi zapach łopianu, który obrastał połaciami brzegi tej rzeki. Łopian był tam w czasie wakacji dla nas, dzieci, podstawowym elementem zabaw w sklep, w dom, a w jego gąszczu robiliśmy sobie kryjówki. Bluszczyk i nasturcja, ze względu na piękny kształt liści i pikantny smak (zwłaszcza bluszczyku). Bluszczyk przywędrował do ogrodu mojej mamy właśnie stamtąd i od kilku lat pięknie porasta rozmaite zakamarki.
Same liście w tej konfiguracji uwielbiam jeść z kilkoma kroplami oleju z orzechów laskowych, odrobiną soli i pieprzu oraz kromką chleba z masłem, ale wiem że to ortodoksyjna wersja :) W wersji bardziej przyswajalnej dla reszty rodziny polecam dodać kilka słodkich pomidorków, szparagi z patelni al dente, pokrojone w plasterki. Taką wersję posypałam pokruszoną fetą z prawdziwego zdarzenia i posypałam przyrumienionym słonecznikiem.






Brak komentarzy: